Jesteś tutaj:   CYKLOiD.pl


Bałkany 2010 - dziennik

Autor  | Opublikowano: 16-październik-2010 | Odsłony 2848
Oceń ten artykuł
(0 głosów)

15.10.2010 r. piątek

Budzik ustawiony na 7.00 trochę podzwonił, za nim podniosłem się leniwie i go przesunąłem o 10 minut. Nie chciało mi się wstać. Ale jak już zacząłem chodzić, senność mi przeszła i humor dopisywał. To moja trzecia wyprawa, ale z każdą mam chyba coraz większy respekt. Ok. 8.30 pożegnałem Państwa Żuber i ruszyłem do Sopotu. Wyjazd był zaplanowany na 9.00, więc korzystając z chwili zapasu, pojechałem na molo. Wstyd się przyznać, ale w tym roku jeszcze na nim nie byłem.

Chwila pobytu nad morzem bardzo mnie orzeźwiła i optymistycznie mnie nastawiła na cały dzień. Kilka minut po 9-ej ruszyłem w drogę żegnany przez Wiceprezydenta Sopotu Bartosza Piotrusiewicza.

Poranek był chłodny, ale słoneczny. Kałuże po wieczorno nocnych opadach szybko wyschły, a sprzyjający praktycznie przez cały dzień wiatr bardzo pomagał. W Gdańsku kupiłem zapasowe szprychy i równym tempem ruszyłem na Tczew. Jeszcze przed miastem zrobiłem sobie postój na stacji benzynowej na posiłek i wykonanie kilku telefonów, a za Tczewem zatrzymałem się na chwilę przy zabytkowym moście. Na wjeździe do Malborka chciałem odpompować sobie powietrze w kołach. Zjechałem na stację benzynową, ale kompresor mi tylko spuszczał powietrze. Poprosiłem o pomoc pracownika stacji benzynowej. Był zdziwiony moją nieporadnością, a kiedy przyszedł, zaczął od pouczania, że 4,5 atmosfery do koła to się nawet do samochodu nie pompuje. Pomoc skończyła się na całkowitym wypuszczeniu powietrza z tylnego koła! Na stacji po drugiej stronie drogi mieli zepsuty kompresor, ale wskazano mi pobliski warsztat. Tam panowie przynieśli sprężarkę z zaplecza i bez problemu odpompowali życząc szerokiej drogi.

balkany_3

W Malborku udzieliłem wywiadu dla Gazety Malborskiej i Dziennika Bałtyckiego, a następnie spotkałem się ze znaną podróżniczką Anią Kulecką. Pojechałem na chwilę także pod Zamek Krzyżacki i kiedy miałem już ruszać zauważyłem, że mam złamaną szprychę. Wymieniłem ją zaraz po przyjeździe do rodzinnego domu w Dąbrówce Malborskiej. Wieczór spędziłem z rodziną, a także trochę obniżyłem wagę tylnych sakw rezygnując z zapasowej opony i drugiej pary butów. Co ma być to będzie.

dystans dnia - 78,75 km

czas jazdy - 3:48:38 h

średnia prędkość - 20,67 km/h

16.10.2010 sobota

balkany_1610Wstawało się bardzo ciężko, ale później już poszło sprawnie i o 7.30 ruszyłem w drogę do Torunia. Był niewielki przymrozek i wiał lekki boczny wiatr ? było zimno delikatnie ujmując sprawę. Starałem się jednak o tym nie myśleć i równym tempem pokonywałem kolejne kilometry. Na granicy województwa pomorskiego i kujawsko ? pomorskiego minął mnie Andrzej Podolski, z którym jechałem do Jerozolimy. Zaproponował, że podwiezie mi sakwy do Torunia. Zgodziłem się od razu.

W Grudziądzu zatrzymałem się na chwilę przy spichrzach nad Wisłą. Bardzo interesujące miejsce podobnie jak pobliskie muzeum. Tam też udzieliłem wywiadu Mikołajowi Podolskiemu z portalu FaktyGrudziądz. Niestety, nie miałem zbyt wiele czasu i musiałem po godzinnej przerwie jechać dalej. Ostatnie 20 km przed Grudziądzem i pierwsze 20 km za jechałem z wiatrem. Później nie było tak dobrze, a wręcz zmagałem się z wiatrem przez 30 km. Trochę wyszło słońce, ale i tak nie było zbyt ciepło.

W Toruniu przy pomniku artylerzystów Andrzej wręczył mi sakwy i pokazał, co w którym kierunku się znajduje. Przypadkowy przechodzeń wskazał natomiast położone niedaleko Starego Miasta schronisko. Tam za czwórkę płacę 30 zł. Jestem w pokoju z dwójką studentów. Za nim na dobre ulokowałem się w pokoju zrobiłem szybkie zakupy, aby już wieczorem nie wychodzić na miasto.

dystans dnia - 138,13 km

czas jazdy - 6:21:34 h

średnia prędkość - 21,71 km/h

17.10.2010 niedziela

Wstałem o 6 rano wyspany i chętny do jazdy kolejnego dnia. Poranek był mroźny i słoneczny. Nim jednak ruszyłem w drogę, poszedłem do Kościoła Św. Jakuba na Mszę Św. ? bardzo ładna Świątynia. Później przez cały dzień tylko jechałem i jechałem. O 10.00 miałem przejechane już 44km. Podczas postoju na stacji benzynowej zapytałem jednego z kierowców o temperaturę ? było 3 stopnie. Niestety wiał zimny wiaterek. Dopiero w południe się ociepliło i mogłem nawet zdjąć wiatrówkę i jechać w spodenkach. Drogi były przez cały dzień dobre, a nawet bardzo dobre oprócz miast, przez które przyszło mi przejeżdżać.

balkany_1710

Przez cały dzień nigdzie się nie zatrzymywałem, ale zamku w Łęczycy nie mogłem pominąć. Odpocząłem tam chwilę podziwiając twierdzę i rynek, aby ponownie ruszyć w drogę. Ostatnie 30 km jechało mi się bardzo ciężko. Dopiero kiedy wjechałem do Łodzi i chwilę odpocząłem i żwawiej ruszyłem do Centrum. Początkowo miałem zatrzymać się u zaprzyjaźnionego rowerzysty Piotra Kolendy, ale nie zdążył wrócić na czas z Anglii. Jednak dojechał do mnie do schroniska, gdzie zatrzymałem się przy pomocy Zygmunta Idzikowski, którym poznałem się na zawodach Skania Maraton Langteam. Piotrek zaprosił nas obu do siebie na kolację, na którą przygotował włoski makaron. Później jeszcze dużo rozmawialiśmy o podróżach i oglądaliśmy zdjęcia z jego wypraw.

dystans dnia - 167,59 km

czas jazdy - 8:10:21 h

średnia prędkość - 20,50 km/h

18.10.2010 poniedziałek

balkany_1810O 7 rano podjechał po mnie Piotr Kolenda, który wyprowadzając mnie z Łodzi pokazał mi atrakcyjne miejsca miasta, w tym całą ulicę Piotrkowską. Pożegnaliśmy się 5 km przed Pabianicami. Dalej jechałem już samotnie, walcząc z zimnem i wiatrem. Trochę świeciło słońce, a ok. 10 zginęły ślady porannego przymrozku. Wówczas na podjeździe pękła mi szprycha, którą od razu wymieniłem. Od Radomska wiatr przestał przeszkadzać, momentami nawet sprzyjał. Niestety pojawiły się chmury.

Dłuższy postój planowałem na Jasnej Górze. Niestety, na herbatę zostałem zaproszony do Częstochowskiego Oddziału Gazety Wyborczej i na Świątynię miałem nie wiele czasu. Zatrzymałem się jednak na chwilę i ruszyłem dalej. Jednak trochę nabłądziłem, za nim prawidłowo wskazano mi drogę do Lublińca, a w tym mieście znowuż nikt nie potrafił wskazać drogi do Kokotka. Jednak się udało. Od Częstochowy jechałem na bardzo wysokim tempie, często przekraczając 30 km/h. Udało się i zgodnie z obietnicą daną O. Tomaszowi zdążyłem na Mszę Św. o 18.00. Później mieliśmy długi wieczór, który razem z O. Bartoszem spędziliśmy wymieniając się doświadczeniami ? O.Tomasz w tym roku poprowadził 15 osób na rowerach do Jerozolimy.

dystans dnia - 186,31 km

czas jazdy - 8:36:02 h

średnia prędkość - 21,66 km/h

19.10.2010 r. wtorek

Po wczorajszym maratonie zbieram się bardzo leniwie. O 8.00 jemy wspólnie śniadanie, przy którym długo rozmawiamy. W drogę wyruszam dopiero ok. 9.30. Świadomość, że nie wiele kilometrów mam do pokonania nie wpływa mobilizująco.  Już po przejechaniu 33 km docieram do Gliwic-Łabędy, gdzie w Gimnazjum nr 8 mój kolega Tomek Protas (znany podróżnik, to on przygotowywał mnie do wyjazdu rowerem do Chin) jest nauczycielem. Tam miałem pokaz zdjęć z mojej  samotnej wyprawy rowerowej "Pekin 2008". Młodzież była bardzo zainteresowana.

W drodze ze szkoły Tomek pokazuje mi Centrum Gliwic. Popołudnie spędzam najpierw z Tomkiem i jego dziewczyną Niną, a następnie pod wieczór udajemy się do Bogdana Peszko, który jechał z nami na trasie Sopot - Lwów podczas wyprawy rowerowej do Ziemi Świętej. Bardzo miło się nam rozmawiało i snuło plany kolejnych wypraw rowerowych. Kiedy wróciliśmy Nina czekała na nas z kolacją. Rozmawialiśmy jeszcze bardzo długo.

dystans dnia - 42.79

czas jazdy - 2:13:01

śr. prędkość - 19,30 km/h

20.10.2010 r. środa

Wychodząc o 6.30 do pracy Nina nas obudziła. Pojechaliśmy z Tomkiem na 8.00 do Gimnazjum nr 3 w Gliwicach, gdzie miałem kolejny pokaz slajdów z mojej samotnej wyprawy rowerowej "Pekin 2008". Po nim czekał na mnie Bogdan, który odprowadził mnie pod sam Rybnik. Na pożegnanie Tomek zaopatrzył mnie w torbę słodyczy, a i Bogdan nie chciał być gorszy. Podczas mojego pobytu cały czas byłem przez kolegów i koleżankę namawiany, abym został chociaż dzień dłużej.

W południe docieram do Chałupek, gdzie dokonuję zakupu euro i czeskich koron, wypijam ostatnią kawę w Polsce na jakiś czas oraz wykonuję kilka szybkich telefonów. Po przejechaniu łącznie 675 km opuszczam Ojczyznę i jadę do Ostrawy - raptem kilkanaście km od granicy. Tam ok. 2 godz. kręcę się po mieście i je zwiedzam. Później jadę w poszukiwaniu noclegu. Udaje się to za drugim razem, ale miejsce mi bardzo odpowiada i jest za darmo! Muszę sobie tylko sam zorganizować jedzenie - market jest blisko, ale kolejki gigantyczne. Jeden z gospodarzy nawet wiersz po czesku ułożył na moją cześć!

dystans dnia - 81,71

czas jazdy - 4:15:05

śr. prędkość - 19,22 km/h

dystans całkowity - 695 km

21.10.2010 r. czwartek

Po porannej Mszy Św. jem śniadanię i zbieram się do drogi. Żegnany dobrym słowem ruszam w drogę, która była bardzo wyczrpująca z powodu bardzo zimnego wiatru wiejącego głównie z przeciwka. Dlatego rezygnuję ze zwiedzania po drodze, ale w Ołomuńcu nie mogę oprzeć się miastu i jego przepięknym zabytkom. Przeznaczam na to kilka godzin. Kiedy kończę już zwiedzanie i zaczynam myśleć o noclegu, zaczepia mnie chłopak będący z psem na spacerze. Chwila rozmowy i proponuje mi nocleg u siebie. Okazało się, że jest z zamiłowania również rowerzystą i objechał w tym roku trasę wokół Czech. Mieszka z dziewczyną Kaśką. Wolne pokoje wynajmują studentom, ale i dla mnie było wolne łóżko. Oboje byli na Erazmusie w Poznaniu, więc nieźle mówią po Polsku. Przy okiazji podali mi fajną trasę do Brna.

balkany_4a

dystans dnia - 109,28 km

czas jazdy - 5:50:08 h

śr. prędkość - 18,72 km/h

22.10.2010 r. piątek

balkany_5aWstaję o 6.45, ale jeszcze ok. godziny rozmawiam z Alesiem i Kaśką. Później się z nimi żegnam i jeszcze raz udaję się na Stare Miasto Ołomuńca, aby dokończyć zwiedzanie. Ok. 9.00 ruszam w drogę do Brna. Wyjazd z miasta był utrudniony, ponieważ musiałe ominąć autostradę. Później jednak wjecjałem w malowniczą i bardzo pagórkowatą drogę, która towarzyszyła mi aż do Brna. Po drodze zatrzymuję się przy wąwozie Macocha, gdzie spotykam polską wycieczkę. Do Brna docieram po 15-tej. Stare Miasto jest bardzo ładne i tak zabudowane, że miejscami jest nawet trudno zrobić zdjęcie. Po 2 godzinach muszę kończyć zwiedzanie i zająć się noclegiem. Jadę na zdobyty jeszcze przed wyjazdem adres i okazuje się on strzałem w dziesiątkę. Mam darmowy nocleg, a poznane w Kościele na Mszy Św. parafianki zapraszają mnie na kolację i śniadanie.

dystans dnia - 113,41 km

czas jazdy - 6:04:32 h

śr. prędkość - 18,66 km/h

23.10.2010 r. sobota

Idę na 7.00 rano na Mszę Św., a następnie jem z księdzem Andrzejem śniadanie. Przedłuża się trochę, ponieważ ksiądz sugeruje mi bardzo prostą drogę wyjazdową na Wiedeń. Ruszam o 9.20, ale po kilku kilometrach pomyliłem numery dróg i przez to nadłożyłem ok 12 km. Później w miasteczku Rajhrad na 15 km muszę opuścić moją drogę, ponieważ zamieniła się w autostradę. Na tym kończy się fajna jazda. Muszę zmagać się z przeciwnym wiatrem prawie aż do granic Wiednia.

Dłuższą przerwę robię sobie w Mikulowie. Tam zwiedzam Centrum tego urokliwego miasteczka i robię zakupy na drogę do Austrii. Po pokonaniu 74 km (łącznie 317 w Czechach) wjeżdżam do Austrii. Początkowo jadę tą samą ekspresówką co w Czechach, ale na ok. 35 km przed Wiedniem zamienia się w autostradę i znowu muszę kluczyć. Podobają mi się wioski austriackie, ale z powodu wiatru nie chce mi się zatrzymywać. Ok. 18.30 wjeżdżam w granice administracyjne Wiednia, ale do Centrum to jeszcze wiele kilometrów. Mam kilka adresów, ale tylko dwa na jednej ulicy są wstanie mi wskazać wypytywani mieszkańcy. Przychodzi mi przejechać przez całe Centrum Wiednia, więc mam możliowść podziwiania miasta nocą. Pogoda jakby ku temu sprzyjała - wiatr ucichł, zrobiło się ciepło i była pełnia. Najeździłem się trochę po Wiedniu wieczorową porą i ok. 20.30 docieram na nocleg. Jestem wyczerpany - wypijam 1,5 litra płynu, trochę jem i łykam tabletki przeciwzapalne - znowu boli lewe kolano! Po wyprawie do Chin był spokój a teraz ponownie boli, chyba ponownie je przeciążyłem.

balkany_6a

dystans dnia - 157,33 km

czas jazdy - 8:12:36 h

śr. prędkość - 19,16 km/h

dystans całkowity - 1075 km

całkowity czas jazdy - 53:31 h

24.10.2010 r. niedziela

O 8.00 byłem na Mszy Św. w Polskim Kościele w Wiedniu. Ponieważ kolano trochę bolało, więc dzisiaj był nie tylko planowy, ale i obowiązkowy dzień wolny. Musiałem tylko sobie znaleźć kolejny nocleg. Okazało się to stosunkowo proste. Poznany pod Kościołem Wacław zaprasza mnie do siebie. Mieszka razem ze szwagierką Marią (oboje tutaj pracują). Dzięki nim spędzam miły dzień w towarzystwie rodaków (przez cały dzień przychodzili do nich inni krajanie). Jest bardzo sympatycznie. Czas mija szybko. Sam długo zastanawiałem się nad pracą za granicą, ale po rozmowie z nimi wiem, że jest to trudniejsze niż mi się wydawało.

dystans dnia - 3,01 km

czas jazdy - 0:11:45

śr. prędkość - 17,71 km/h

25.10.2010 r. poniedziałek

Wstajemy z Wackiem o 6.15. Marysi już nie ma - chwilę wcześniej wyszła do pracy. Po Wacka godzinę wcześniej mają być koledzy, z którymi wspólnie dojeżdża do pracy. Wyrabiamy się przed czasem. Na pożegnanie pokazuje mi drogę wyjazdową z Wiednia.

Ledwo świta. Poranek jest kiepski ponieważ pada ? raz mocniej raz słabiej, ale cały czas woda leje się z nieba. Droga od samego początku jest mocno pofałdowana i z każdym kilometrem wjeżdżam coraz wyżej. Pierwszy konkretny podjazdy był już za Mödling, a jedynie odcinek Altenmarkt ? Freiland był praktycznie płaski. Ale za Türnitz mam 17 km podjazdu, z którego druga połowa to typowa wspinaczka na przełęcz Annaberg na wysokość 976 m.n.p.m. W tym czasie padający deszcz zastąpił śnieg. Kiedy w Annaberg wszedłem na chwilę do sklepu, aby w ciepłym zjeść i odpocząć, droga zrobiła się całkiem biała! Po krótkim podjeździe czekał mnie ponownie kilkukilometrowy podjazd, tym razem na wysokość 1026 m.n.p.m.. Stamtąd do Mariazell to już kawałek pofałdowanej drogi zakończony niewielkim podjazdem.

Na wjeździe do miasteczka wpadam do supermarketu, aby uzupełnić zapasy żywnościowe. Od rodaków poznanych w Wiedniu wiem, że we wtorek wypada Święto Niepodległości Austrii i wszystkie sklepy mogą być pozamykane. Ok. 17.00 docieram zmarznięty i przemoknięty do Katedry w Mariazell (Największe Sanktuarium Maryjne w Austrii). Przed robię sobie pamiątkowe zdjęcie, na chwilę wchodzę do środka i zaczynam szukać noclegu z gorącym prysznicem. Schronienia udzielają mi Salwatorki. Grzeję się pod prysznicem i przy okazji piorę przemoczone rzeczy. Ogrzany i przebrany w miarę suche rzeczy (od padającego deszczu i śniegu trochę zawilgotniały getry nie schowane do dodatkowego worka) idę na Mszę Św. do Katedry. Osiągnąłem jeden z ważniejszych celów wyprawy. Mogę teraz na spokojnie zobaczyć Świątynię ? szczególnie sklepienie robi na mnie wrażenie. Jest ona jakoby dwuczęściowa, ponieważ w połowie stoi duży ołtarz Matki Boskiej z Mariazell, a na końcu stoi właściwy z wizerunkiem ukrzyżowanego Jezusa.

Bałkany 2010

dystans dnia - 135,82 km

czas jazdy - 7:19:19 h

średnia prędkość - 18,54 km/h

26.10.2010 r. wtorek

Rano miałem bardzo duży problem ze wstaniem z łóżka - organizm odreagowywał wczorajsze 'ogórki'. Kolano trochę bolało. W nocy śnieg zamarzł zrobiło się ślisko. Postanowiłem poczekać na słońce, aby nie jechać po lodzie. O 8.00 uczestniczę we Mszy Św., a po niej idę po wodę na herbatę na stołówkę. Dostaję ją, ale przy okazji jestem zaproszony na śniadanie. Dopiero o 10.00 wyprowadzam rower i naoliwiam go, aby zlikwidować negatywne skutki deszczu i śniegu z dnia wczorajszego. Następnie żegnam się z gospodyniami, robię sobie pamiątkowe zdjęcie i ruszam w drogę do Weiner Neustadt. Niestety, moja wizyta w tym miejscu miała połowiczny sukces, ponieważ z powodu opadów śniegu musiałem zrezygnować z pójścia 3 km w góry do Groty Matki Boskiej z Mariazell.

O 10.35 ruszam w dalszą drogę. Na początek mam kilka zjazdów i podjazdów zakończonych wspinaczką na przełęcz na wysokości 1006 m.n.p.m.. Następnie miałem aż 40 km pofałdowanej drogi, ale generalnie opadającej. Na zjazdach było tak zimno, że w pewnym momencie aż palce mi zesztywniały! Po 40 km od wyjazdu z Mariazell zrobiłem sobie postój na ogrzanie się i posiłek. Wówczas droga całkowicie wyschła z wody i śniegu, który był już tylko w wyższych partiach gór. Myślałem, że to już koniec podjazdów. Ale jak na wjeździe do miasteczka Mürzzuschlag zobaczyłem skocznie narciarskie, zmieniłem zdanie. I faktycznie, kawałek dalej zaczął się kilkunastometrowy podjazd zakończony na przełęczy na wysokości 985 m.n.p.m w Semmering Kurort. Później czekało mnie prawie 20 km zjazdu (myślałem, że zamarznę z zimna) i kolejne 30 km z wiatrem po płaskim. Ale kolano tak bolało, że nie mogłem się doczekać, kiedy zejdę z roweru.

W Weiner Neustadt zajechałem na Rynek i pod przepiękną Katedrę. Stwierdzam, że po Czechach i Austriacy mają bardzo ładnie wyglądające Stare Miasta. Niedaleko Świątyni spotykam rodaków, u których zatrzymuję się na noc. Po całym dniu jazdy w samotności fajnie jest z kimś porozmawiać.

dystans dnia - 111,24 km

czas jazdy - 5:06:33 h

średnia prędkość - 21,77 km/h

261110

27.10.2010 r. środa

Rano wszyscy jakoś byli zajęci sobą i właściwie nikt mi nawet przy śniadaniu nie towarzyszył, a jedynie od czasu do czasu ktoś zachodził do jadalni. O 8.20 ruszam w drogę do Bratysławy. Był przymrozek, ale bezchmurne niebo i słońce zapowiadało ładny dzień. Pierwsze 35 km przejechałem bardzo szybko przy delikatnie sprzyjającym wiaterku. Ale z każdym kilometrem wiatr się zmagał i zmienił trochę kierunek oraz droga trochę się odwróciła i zacząłem się męczyć na bocznym, silnym wietrze. Kolano bardzo bolało i w dużej mierze jechałem pracując głównie zdrową nogą. Po drodze mijam wiele bardzo ładnych austriackich wiosek wysprzątanych i zadbanych. W jednej z nich przyszło mi wymienić szprychę, a przy okazji zrobiłem sobie przerwę na jedzono. Zainteresowała się mną starsza pani, która podeszła i poczęstowała mnie lemoniadą dopytując się, czy czegoś mi nie potrzeba. Po przejechaniu 94 km i łącznie 324 km w Austrii wjechałem na Słowację. Ale Zamek w Bratysławie był widoczny jeszcze kilka kilometrów po stronie austriackiej. Trochę się nakluczyłem, aby dotrzeć do niego, ale opłaciło się. A przy okazji spotkałem tam Bena, który z Helsinek przez Skandynawię i Niemcy dotarł na rowerze do Wiednia. Teraz zwiedza okolicę, a za kilka dni przenosi się z rowerem do Australii (tam będzie teraz lato), aby powrócić do Europy na wiosnę. Spod Zamku ruszyłem na Stare Miasto i pod siedzibę prezydenta, ale noga bolała nawet kiedy szedłem i szybko zrezygnowałem ze zwiedzania. Szybko znalazłem nocleg w Kolegium Jezuickim z nadzieją, że coraz krótsze dystanse pokonywane dziennie oraz dłuższy odpoczynek wpłyną pozytywnie na moją nogę. dystans dnia ? 101,04 km czas jazdy ? 4:52:01 h średnia prędkość ? 20,71 km/h dystans całkowity - 1426 km całkowity czas jazdy - 71:02 h

Bałkany 2010

09.11.2010 wtorek

Przedpołudnie i wczesne popołudnie mija wolno. Dopiero kiedy szwagier zadzwonił z informacją, że za ok. godz. rusza TIR z Malborka na Słowację, wszystko nabrało tempa. Wyjechaliśmy z Jankiem (kierowca) o 18.00. Czas mijał nam bardzo szybko na rozmowie o podróżach i fajnych miejscach, o życiu w Polsce. Po północy wyjechaliśmy z Łodzi i wówczas na chwilę przysnąłem.

dystans dnia - 11,67 km

czas jazdy - 0:33:41 h

średnia prędkość - 20,71 km/h

10.11.2010 środa

W drodze okazało się, że Janek jedzie w mało mi pasujący rejon Słowacji i ok. 3 nad ranem wysiadłem na wjeździe do Bielska-Białej. Byłem na markowej stacji benzynowej, ale samochodów było mało, a jak któryś jechał przez Słowację to miał plomby. O 9.30 postanowiłem się przenieść pod Cieszyn, gdzie jest ostatnia stacja paliw dla jadących w tamtym kierunku (u nas jest tańsze paliwo). Po drodze xatrzymałem się jeszcze na 2 stacjach paliw, ale również bez efektu. Dopiero przed Cieszynem, po godz. stania, pojawił się na 45 minutową pauzę Pan Stanisław. W drogę ruszyliśmy przed 15 i po 6 godzinach docieramy do Vel'ky Meder. Tam po kilkudziesięciu minutach szukania dostaję za darmo nieogrzewany pokoik letniskowy. Mam ciepły śpiwór puchowy Firmy Cumulus, więc nie boję się zimna.

1011

dystans dnia - 35,17 km

czas jazdy - 2:00:58 h

średnia prędkość - 17,44 km/h

11.11.2010 czwartek - Święto Niepodległości

O 7.30 ruszam w drogę do Komarno. Trochę zwiedzam Starówkę i przez most na Dunaju przekraczam granicę słowacko-węgierską wjeżdżając do Komarom (miasto podzielono po I wojnie światowej podobnie jak Cieszyn). Wymieniam walutę (1EUR = 267 HUF) oraz zwiedzam dwa forty wybudowane w XIX wieku - Monstori i Igmandi. Ponieważ kolano trochę mnie boli za miastem 3 autostopami pokonuję 30 km i po przejechaniu rowerem 11 km docieram do bardzo ładnego miasta Esztergom. Tam głównym punktem jest Archikadedra (zwana Bazyliką), największa na całych Węgrzech. Za miastem ponownie podjeżdżam 20 km i docieram do Wyszehradu, gdzie zwiedzam nieciekwawie wyglądający z zewnątrz, a interesujący w wewnątrz pałac. Następnie podjeżdżam kolejne 12 km i pedałując kolejne 4 km docieram do przeprawy promowej do miasteczka Vac. Nim się zorientowałem, jeden z Węgrów, którego wypytywałem się o zabytki miasta, zapłacił za mnie i za rower (420 + 420 forintów). Na miejscu od razu docieram na główny plac, przy którym znajduje się ratusz i kościół dominikanów. Jest po 17. Wszystko zamknięte, ale miasto po zmroku mi się podoba. Trochę kręcę się po mieście nim znajduję nocleg, ale ponownie jest bezpłatny!

1111a

dystans dnia - 78 km

czas jazdy - 4:19:11 h

średnia prędkość - 18,05 km/h

łączny dystans na Słowacji - 89 km

12.11.2010 piątek

O 8.00 żegnam moich gospodarzy i ruszam w drogę. A właściwie na miasto, ponieważ jeszcze przez chwilę zwiedzam Vac, a następnie przeprawiam się promem i jadę ok. 7 km, za nim złapię stopa na kolejne 10 km do Szentendere, miasta pełnego serbskich cerkwi. Ale oprócz świątyn, niezapomniane wrażenie sprawia sama Starówka. Za miastem ponownie łapię autostop na ok. 15 km i tak docieram do Budapesztu, a właściwie do Budy i Pesztu. Zwiedzanie zaczynam od przepięknie położonej na malowniczych wzgórzach po zachodniej stronie Dunaju Budy, z których mam przepiękne widoki na Peszt. Zwiedzam wiele miejsc, ale największe wrażenie wywarł na mnie Kościół Skalny (wybudowano go w skale). Miejsce konieczne do zobaczenia podczas wizyty w Budapeszcie, podobnie jak położona w Peszcie Bazylika Św. Stefana, w której znajduje się najbardziej czczona relikwia na Węgrzech ? dłoń Króla Stefana. Po 16-tej musiałem przerwać zwiedzanie i zająć się szukaniem noclegu (zaczynało robić się ciemno, a i już wszystko zamykano). Miejsce na kolejną noc znalazłem w Domu Polskim w X dzielnicy.

1211b

dystans dnia - 39,26 km

czas jazdy - 2:38:14 h

średnia prędkość - 14,88 km/h

dystans całkowity - 1659 km

całkowity czas jazdy - 84:51 h

14.11.2010 r. niedziela

Na 7 rano idę na Mszę Św. do Franciszkanów. Po niej jadę do Centrum i zwiedzam przepiękną Katedrę Wotywną i pobliską Cerkiew Serbską. Później mam spore problemy z ustaleniem drogi wyjazdowej - każdy pokazuje inny kierunek. W końcu trafia się rowerzysta, który wyjeżdża ze mną prawie za miasto. Później już mam tylko kawałek do granicy z Serbią. Już po pokonaniu 20 km żegnam Madziarów i wjeżdżam do kolejnego państwa. Tu spotykam się pierwszy raz z sytuacją, że państwa sąsiadują ze sobą a nie można wymienić jednej waluty na drugą. Węgrzy nie biorą dinarów, a Serbowie forintów. Muszę więc wymienić euro (10 euro = 1052,94 dinara).

Za przejściem granicznym droga teoretycznie jest autostradą, ale ze względu na remonty miejscami jest expresową (prowadzi przez kompletne pustkowia i pola). Nie zwracam uwagi na to tym bardziej, że mijani po drodze policjanci dopingują mnie do żwawego pedałowania. Jedzie się źle, ponieważ bardzo męczy boczny wiatr. Chcę dotrzeć do Nowego Sadu, ale po 13-tej orientuję się, że może to być niewykonalne. Udaje mi się jednak na 82 km złapać busa, więc jestem w mieście o 15.00. Mam czas na zwiedzenie kilku Cerkwi oraz spacer po pięknym i zatłoczonym deptaku. Termometr ponownie w słońcu pokazuje 20 st. Na noc zatrzymuję się u bardzo miłej rodziny, która mnie gości jak tylko może. Najadłem się do syta i wieczór mija w bardzo miłym towarzystwie.

dystans dnia - 57,78 km

czas jazdy - 2:59:46 h

średnia prędkość - 19,28 km/h

15.11.2010 r. poniedziałek

Wyposażony w kanapki i w 1000 dinarów (nie chciałem, ale gospodyni wcisnęła mi je) o 7.20 ruszam w drogę do Belgradu. Skończyła się płaska droga. Pojawiło się kilka górek. Ale jest ciepło i bezwietrznie, więc jedzie się fajnie. Autostradę zamieniam na "starą drogę" i mam po drodze wioski i miasteczka. W jednym z nich zatrzymuję się na krótki odpoczynek. Podchodzi do mnie jednak starsza pani i zaprasza mnie do domu na kawę. Do Belgradu docieram w południe. Przez 2,5 godziny zwiedzam interesujące mnie miejsca. Fajne miasto, weseli ludzie. Temperatura dochodzi do 26 st., więc trochę się opalam.

1511_balkany

Mógłbym w mieście zostać na noc, ale szkoda mi czasu, który straciłem przez kolano (2 tyg. straty). Rozpytuję się ludzi o dalszą drogę. Chcę ponownie jechać starą, bo tam się coś dzieje i są ludzie. Wypisują mi na kartce jak mam jechać. Na miejsce noclegu typuję Smederewo. Wg ludzi to tylko ok. 25 km. W rzeczywistości było 42 km i przez poważne "górki". Po drodzę próbuję złapać autostop, ale nic z tego. Orientuję się, że ze Smeredowa też nie złapię stopa do Niś. Ale dojeżdżam do miasta i udaję się na dworzec. Tam nie ma kasy biletowej, ale od obsługi dowiaduję się, że pociąg jest z przesiadką, abilet na ten krótszy odcinek i tańszy pociąg to ok. 15 euro. Jadę na rynek i tam próbuję coś zorganizować. Pop wysyła mnie do kościoła ewangelickiego, ale tam nikogo nie zastaję. Po jakimś czasie daję sobie spokój i postanawiam dojechać do autostrady i tam na stacji benzynowej zorganizować nocną podwózkę do Niś. Po drodze ludzie częstują mnie jeszcze herbatą. Na pierwszej stacji benzynowej przez 1,5h tylko jedna ciężarówka się zatrzymała. Od obsługi dowiaduję się, że to wynika z tego, że 9 km dalej jest nowoczesna stacja i tam wszystko staje. Więc i ja się tam przenoszę i po północy łapię TIRa do Niś. Po godzinie jazdy jednak kierowca się zatrzymuje i mówi, że śpimy do 6.00 (ma dwa łóżka w kabinie).

dystans dnia - 145,25 km

czas jazdy - 7:05:11 h

średnia prędkość - 20,49 km/h

16.11.2010 r. wtorek

1611_balkany

O 7.30 jestem w Niś i na dodatek wyspany, a nocną podwózką nadrabiam 172 km. Od razu jadę zobaczyć fortecę i trochę Centrum, a następnie na wyjeździe z miasta robię zakupy i jem śniadanie. Droga do Leskovac jest średniej jakości, ale momentami znowu jadę autostradą. 40 km pokonuję w miarę szybko, ale okolica jest nieciekawa. W mieście jem polecane w przewodniku ćiepaćici (bułka jak na kebaba z 5 kiełbaskami, sałatkami i sosem w środku). Punktualnie o 12.00 ruszam do Vranje. Na wyjeździe jest znak zakaz jazdy rowerem - pierwszy taki w Serbii. A stara droga to dziurawy bruk. Od razu udaje mi się złapać stopa. Już po 1 km bruk zamienia się w nowy asfalt, a trasa staje się jedną z bardziej malowniczych podczas mojej podróży. W duchu przeklinam, że jadę stopem te 65 km.

Nie zatrzymuję się jednak we Vranje tylko przejeżdzam przez nie i jadę do fortecy Markova Kula. To ponad 6 km stromego podjazdu, a pod koniec nawet stoi znak, że będzie kawałek o kącie nachylenia "23%"! To było coś! Twierdza to już właściwie tylko ruiny, ale widok jest fajny. Wracam do miasta i pozostałą godzinę do zmierzchu pozostaję na zwiedzanie. Jest to trudne, ponieważ w mieście jest wielu cyganów i bojaźliwych ludzi, którzy nie chą rozmawiać. Jednak widzę wiele fajnych miejsc jak "biały most" czy Soborna Cerkiew Świętej Trójcy. Tamtejszy pop nawet próbuje zorganizować mi nocleg. U siebie nie może, bo ma żonę i trójkę dzieci. W innej cerkwi natomiast nie ma osoby władnej podjąć taką decyzję. Próbuje u znajomego w hostelu, ale okazuje się, że wszystkie 3 hostele w mieście są dzisiaj zapchane. Tu się kończy jego pomoc, bo musi iść na "służbę".

Przez przypadek spotykam Dragana, który próbuje mi znaleźć nocleg. Od niego dowiaduję się, że pensja u nich to ok. 200 euro. Więc proponuję, że dam mu 5 euro i zanocuję u niego. Po chwili wachania godzi się. Jem u niego obiad, idziemy do jego kolegi, a po powrocie o 22.30 jego żona częstuje kolacją. No i oczywiście musiałem posmakować domowej roboty rakiję.

dystans dnia - 78,68 km

czas jazdy - 4:13:07 h

średnia prędkość - 18,65 km/h

max. prędkość - 57,70 km/h


17.11.2010 r. środa

O 7 wypijam herbatę w towarzystwie Dragana i jego rodziny, a następnie ruszam w drogę do Skopije. Jest zimno i pochmurno. Pierwsze 20 km jest płaskie, a później przez kolejne 40 km mam prawie cały czas, delikatny podjazd. Tym razem przed wyjazdem z Serbii pozbywam się jej dinarów. Nie mogę ich wymienić na macedońskie denary, więc wymieniam na euro. Na transakcji tracę ok. 1 euro, ale lepiej mieć 6,90euro i 790 denarów. Po kilkunastu km w Macedoni zaczyna kropić, a po przejechaniu łącznie 60 km dopada mnie ulewa. Udaje mi się jednak schronić na stacji benzynowej. Czekam 45 min., ale końca deszczu nie widać. Więc wsiadam na rower i jadę dalej. Przestaje padać dopiero w Skopje. Tam zwiedzam miasto. Jest bardzo ładne, ale ciężko się po nim poruszać, ponieważ każdy zapytany chce mi koniecznie pomóc, a rzadko kto wie, gdzie co jest. To powoduje, że często byłem wysyłany w niewłaściwym kierunku. Przy okazji wymieniam 5 euro na 307 denarów. Jestem przemoczony, więc mimo wszystko myślę o ciepłej mecie. Udaje mi się znaleźć fajne i gościnne miejsce. Domownicy są coprawda zajęci swoimi sprawami, ale mam ciepłą kolację i przytulne miejsce. Niestety nie ma ciepłej wody. Czasami i tak bywa.

dystans dnia - 107,03 km

czas jazdy - 5:19:34 h

średnia prędkość - 20,09 km/h

18.11.2010 r. czwartek

O 7 siadam do bardzo obfitego śniadania. Jest miło, ale czas nagli, więc żegnam się i ruszam w drogę. Wyjazd ze Skopje mam bardzo łatwy. Przez cały dzień jest chłodno jak na tą okolicę (13-15 st.), ale wiatr tylko czasami przeszkadza, więc jedzie mi się bardzo dobrze. Okolica jest bardzo malownicza, a autostrada jest bardzo wygodna jeździe. Po drodze zatrzymuję się kilka razy na odpoczynek na stacji benzynowej, gdzie większości jestem czymś częstowany (kawa, herbata, ciastko). Ludzie są bardzo życzliwi, ale im bliżej jestem Grecji w ich głosie wyczuwam żal do południowego sąsiada, że nie zgadza się na ich przystąpienie do Unii Europejskiej oraz nie bierze ich towarów, a w sklepach macedońskich produktów greckich jest pełno.

Jedzie mi się na tyle dobrze, że po zmroku docieram do przygranicznego miasteczka Gevgelia. Na wjeździe pada mi przednie światło. Jest kilka hoteli, ale cena za noc to 20-25 euro, a hostel po negocjacjach 15 euro. Kręcę się po Centrum szukając noclegu i żarówki. W pewnym momencie napotkany rowerzysta mówi, że na skraju miasta kolega jest stróżem i tam mogę przenocować. Vladimir pilnuje hurtowni budowlanej. Ma kanciapę, a na placu był kran z wodą. Ma 55 lat. Zna większość polskich klubów piłkarskich i piłkarzy z lat 70 i 80.

1811_balkany

dystans dnia - 168,74 km

czas jazdy - 7:22:10 h

średnia prędkość - 22,89 km/h

19.11.2010 r. piątek

1911_balkanyOk. 6 Vladimir mnie budzi. Nudzi mu się samemu i chce ze mną sobie porozmawiać. Po godzinie żegnam się z nim jadę bliżej Centrum, aby w supermarkecie trochę uzupełnić zapasy na Grecję. O 8.20 jestem już w Grecji. Dalej jadę autostradą i przez nikogo niezatrzymywany docieram do Salonik. Po drodze same pustkowia. Czasami tylko widzę zagrody pasterskie. W mieście chcę naprawić przednie światło i trochę pozwiedzać. Miasto jest bardzo ładne, a przy okazji spacerując po nim i po bulwarze nadmorskim wygrzewam się w słońcu. I kiedy o 15 udaję się już na nocleg, potrąca mnie na ścieżce rowerowej wyjeżdzający z podporządkowanej ulicy chłopak. Widzą to jego rodzice i podbiegają, aby pomóc mi się zebrać. Mi nic się nie stało, ale z przedniego koła zrobiła się "ósemka". Prowadzą mnie do pobliskiego salonu, gdzie naprawa trwa ok. 3 godz. Wymieniają felgę, ale z centrowaniem idzie źle. Po wielu moich narzekaniach koło nie bije na boki, ale ma niewielkie jajo. Tego nie zamierzali naprawić (zapewne nie potrafili). Na nocleg docieram przed 19-stą.

dystans dnia - 91,59 km

czas jazdy - 4:30:09 h

średnia prędkość - 20,34 km/h

20.11.2010 r. sobota

O 8 uczestniczę w Mszy Świętej w Polskim Kościele. Po niej żegnam moich gospodarzy i ruszam w drogę do Larisy, a jak się uda to do Aten. Po 22 km przejeżdżam bramki wjazdu na płatny odcinek autostrady. Przez chwilę próbuję złapać tam jakiś autostop, ale bez rezultatu. Tam też odbieram telefon od Pani Małgorzaty Umerskiej z Polskiej Szkoły w Atenach - zaprasza mnie na poniedziałek. Po 38 km jazdy autostradą docieram do pierwszej stacji benzynowej. Tam jest jeden bus, ale zgadzają się mnie podwieźć 25 km. Kilka kilometrów dalej kończy się prawdziwa autostrada a zostaje ta z mapy. W rzeczywistości jadę zwykłą drogą, gdzie jest ciasno i mało bezpiecznie. Nowa droga jest w budowie. Jeden z pracowników obsługi chce mnie zniej zawrócić, ale ostatecznie pozwala dojechać 1,5 km na parking. Nie ma tam jednak nikgo. Po jakimś czasie miejscowy tłumaczy mi, że jestem głupi bo nikt mi nie może zabronić jazdy tą drogą, a od milicji nie mam przyjmować manadatu. Więc jadę dalej, trochę się wspinam po górkach. Na zjazdach bardzo dokucza mi jajo w przednim kole. Zresztą przez cały dzień jedzie mi się rewelacyjnie i już przy prędkości 28-30 km/h bardzo bije po dłoniach.

Ostatnie 35 km do Larisy podjeżdżam autostopem. Tam udaję się na dworzec kolejowy, gdzie dogadanie się było tak trudne, że ostatecznie Pani Umerska przez telefon rozmawiała. Okazało się, że rower w pociągu greckim może jechać tylko w tedy, kiedy zgadza się na to jego kierownik (nie ma żadnych uregulowań). Jednak pracownik informacji obiecał, że zrobi wszystko, abym pojechał. I faktycznie, poszedł ze mną do kasy biletowej (22,20 euro), a jego koledzy do kierownika pociągu. Początkowo nie chciał, ale ostatecznie się zgodził. Wyjechaliśmy o 18.06. Te 356 km do Aten mi się trochę dłużyło. Na miejscu byłem o 22.46. Miałem już informację, że mam iść do pobliskiego Hotelu Oskar. Przed nim czekała już grupa osób z Rady Rodziców Polskiej Szkoły, a w środku poznałem Wojtka Skok! W hotelu zorganizowano mi wygodny nocleg.

2011_balkany

dystans dnia - 91,84 km

czas jazdy - 3:46:45 h

średnia prędkość - 24,30 km/h

dystans całkowity - 2506 km

całkowity czas jazdy - 124:57 h

21.11.2010 r. niedziela

O 8.00 idę na Mszę Św. do Polskiego Kościoła, a po niej pada propozycja zrobienia pokazu zdjęć pod wieczór. Do tego czasu trochę kręcę się w okolicy dworca (markety są w niedziele zamknięte) i idę na śniadanie w hotelu. Mam czas, więc objadam się smakołykami ze szwedzkiego stołu. W południe osobiście poznaję Panią Małgorzatę Umerską. Trochę rozmawiamy i umawiamy się na poniedziałek. Przejeżdżam rowerem już w pobliże szkoły, gdzie go zostawiam i idę za zwiedzanie. Czasu mam nie wiele, ale na Akropol mi go w zupełności wystarcza. Robi wrażenie. Trzeba tu być. Jest bardzo ciepło, więc dalej do Polskiego Kościoła idę pieszo przez miasto. Grecja mi się podoba, a jej mieszkańcy są fajnymi ludźmi, chociaż o drogę, to lepiej pytać się trzy razy.

2111

O 17.00 dzieci z Polskiej Szkoły mają przedstawienie "Jeszcze nie umarła", a po nim ja pokaz z wyprawy do Chin. To mi zajmuje dwie godziny. Po nim stwierdzam, że czas wracać na nocleg. Tak się skałada, że wracam z Panią Marią i trzema dziewczynami, które w przyszłym roku chcą przyjechać na rowerach do Polski.

dystans dnia - 11,58 km

czas jazdy - 0:50:41 h

średnia prędkość - 13,71 km/h

22.11.2010 r. poniedziałek

Dzisiaj sobie robie wolne, chociaż nie dokońca. Przed południem nadrabiam zaległości internetowe, a wczesnym popołudniem mam dwa pokazy slajdów z mojej wyprawy rowerowej do Chin dla ucznów gimnazjum Polskiej Szkoły przy Ambasadzie RP w Atenach. Dopiero późne popołudnie i wieczór mam dla siebie. O północy wsiadam do pociągu, którym z przesiadką w Larisie, mam dotrzeć do Kalambaki.

2211

dystans dnia - 10,85 km
czas jazdy - 0.38.53 h
średnia prędkość - 16,74 km|h

23.11.2010 r. wtorek

Do Kalambaki docieram ok. 6.20, ale muszę poczekać ok. 30 min., aż się trochę rozwidni. Wówczas trochę jeżdże po mieście, a następnie jadę zobaczyć Meteory, czyli klasztory wybudowane na ścianach skał. Robią niesamowite wrażenie już z zewnątrz. Z braku czasu do środka wchodzę tylko do Klasztoru Św. Mikołaja Anapafasa. Warto było. Następnie jadę do Ioanniny. Przez ponad 35 km zmagam się po dużych órach, a następnie wjeżdżam na autostradę i walczę z huraganowym wiatrem i deszczem. Z pomocą przychodzi mi dwójka geodetów, którzy pracowali przy wykończeniu autostrady. Zwożą mnie ok. 52 km do granic miasta. Od razu jadę do Centrum, a dokładnie na zamek. Jest on trochę inny niż te w Polsce, ponieważ za murami są normalne domy mieszkalne, a tylko nad brzegiem jeziora Meczet Aslam Pasz i Muzeum Bizantyjskie. Cały czas leje. Szkoda mi czasu i o 15 ruszam za miasto. Na wyjeździe robię zakupy i w przerwach pomiędzy kolejnymi ulewami jakoś jadę. Po jakimś czasie i tak jestem przemoczony. Tak docieram do wioskie metamorfija. Jest już ciemno, leje, żywej duszy na ulicy. Pukam do pierwszego lepszego domu i spotykam dziewczynę, która mówi po angielsku. Idziemy do baru jej koleżanki, gdzie dostaję gorącą kawę. One w między czasie wykonują kilka telefonów i organizują nocleg w przycerkiewnej przychodni. Jeest nie ogrzana, ale są do dyspozycji 3 grzejnki elektryczne. Doktor wieczorem przywozi mi suflaka i colę.

2311

dystans dnia - 92,18 km
czas jazdy - 5.59.17 h
średnia prędkość- 15,39 km|h

24.11.2010 r. środa

2411O 7.30 ruszam w drogę, która początkowo głównie prowadzi pod górę. Jednak pod koniec jest trochę zjazdu, a ja się ożywiam i po 41 km docieram do granicy grecko-albańskiej. Wypijam ostatnią grecką kawę i o 10.00 wjeżdżam do Albanii, a właściwie o 9.00, ponieważ cofam zegarek o godzinę. Pierwsze 30 km do Gijokastry jedzie mi się bardzo dobrze. Tam wymieniam pieniądze i wysyłam przewodnik grecki i czekoladki do domu. Jest do zwiedzenia zamek na wzgórzu, ale jakoś nie chce mi się do niego wchodzić. Jadę więc dalej już w deszczu. Jestem przemoczony. Nic mnie nie interesuje. Za Tepelene popsuła się droga. Pierwsze 10 km były tylko dziury, ale później drogowcy wzięli się za remont i ruch puścili przez pole. Dziury i błoto nie do wytrzymania. Po jakimś czasie zatrzymuję jednego z drogowców i pytam się jak daleko jeszcze będzie to kartoflisko. On na to, że 27 km. Chyba było mu głupio i podwiózł mnie 12 km. Trafiłem na kawałek lepszej drogi, a później od nowa. I znowu po kilku km brodzenia w błocie ratuje mnie kolejny drogowiec i wywozi mnie 4 km do asfaltu. Dalej droga jest dobra, ale zaczęły się górskie serpentyny. Po zmroku docieram do jakiejś wioski. Tam w sklepie spotykam chłopaka, kóry mówi po angielsku i przy pomocy swojego kuzyna organizuje mi nocleg w szpiatlu. Ale BOŻE Chroń nas przed takimi szpitalami i lekarzami. Nie ma w nim chorych, ani ogrzewania, panuje totalny bałagan. Zamykanie drzwi na dwór jest niedopuszczalne! Po jakimś czasie udaje mi się przekonać, że drzwi od dyżurki warto zamknąć to choć grzejnik trochę nagrzeje pokój i osuszy ubrania. Zachowuje się przy tym jak kompletny pajac, jakby był z innej planety. Języków nie zna i nie ma kompletnie o niczym pojęcia!

dystans dnia - 134,91 km
czas jazdy - 6.40.49 h
średnia prędkość- 20,19 km|h

25.11.2010 r. czwartek

2511aO 6.45 przez nikogo niezauważony opuszczam szpital - spałem w nim sam. Poranek jest chłodny, ale słoneczny. 50 km przez góry jedzie mi się wspaniale. Na autostradzie dostaję dodatkowo trochę wiatru w plecy, więc śmigam ile się da. Jednak po 100 km dopada mnie deszcz. I nie udaje mi się go już uniknąć. Tylko na chwilę w Durres mam jeszcze suchy asfalt. Akurat przejeżdżam obok plaży nad Adriatykiem. Jednak czarne chmury zniechęcają mnie od zatrzymania się. A miasto robi wrażenie zadbanego i raczej eleganckiego, szczególnie jak na ten rejeon Europy.

Do Tirany docieram kompletnie przemoczony. Oglądam tylko Katedrę oraz Meczet Ethem Beja, trochę kręcę się po uliczkach w Centrum i szukam mojego miejsca noclegu - adres miałem już wcześniej. Okazuje się, że ludzie nie znają tu nazw ulic i rzadko kto mówi po angielsku. Ale ostatecznie przy pomocy dwóch braci i taksówkarza docieram na miejsce. Ogrzewanie nie działa, ale do swojego pokoju dostaję grzejnik elektryczny. Drzwi są cały czas otwarte na dwór, ale do mojego pokoju są zamknięte. No i mam gorący prysznic. Wieczorem idę na Mszę Św. do Kościoła Najświętszego Serca Pana Jezusa, jedynego który w czasach ateizmu w Albanii nie został zamknięty, ale  za to został ogrodzony większym murem niż on sam!

dystans dnia - 158,93 km
czas jazdy - 6.40.11 h
średnia prędkość - 23,77 km|h

26.11.2010 r. piątek

O 7.30 uczestniczę we Mszy Św., a po niej O. Wojciech zaprasza mnie na wspólne śniadanie. Przy okazji trochę rozmawiamy. Potwierdza moje spostrzeżenia, że grzejniki są tutaj do ozdoby a nie do grzania. Zimą otwiera się drzwi na dwór, aby tak ogrzać mieszkanie! Dzisiaj mam 100 km do Szkodry i praktycznie płasko, ale deszcz wisi w powietrzu, a Szkodrze najczęściej pada w całej Albanii. Więc niczym szalony mknę, aby nie zmoknąć. Niestety zaliczam i tak deszcz, ale już nie tyle co 3 ostatnie dni. Szkodra ma fajny zamek z zewnątrz, ale po moim wjeździe do miasta rozpadało się i lało aż do rana! Więc odpuszczam sobie zwiedzanie. Widzę jednak trochę slamsów i przeciętnej urody miasto. Z odnalezieniem adresu ponownie są problemy. Ale na miejscu po raz pierwszy w Albanii spotykam grzejące co 3 godz. przez taki sam czas grzejniki! Ale miejscowi drzwi i tak nie zamykają - a po co?

dystans dnia - 102,80 km
czas jazdy - 4.01.20 h
średnia prędkość - 25,56 km|h - rekord!

27.11.2010 r. sobota

Poranek wśród gościnnych ludzi mi się przedłużył i dopiero o 8.50 ruszam w drogę. Wiedziałem, że mam dwie przełęcze, ale myślałem, że bedzie ok. 120 km do Kukes. Po 15 km spotykam w Albani znak drogowy! Weryfikuje dystans - ok. 160 km. Nie przejmuję się tym. Przez cały dzień nie wiele pada, a wiejący zimny wiatr częściej mi sprzyja niż przeszkadza. Czuję się dobrze, wreszcie ulubione wspinaczki. Niestety czas biegnie nieubłagalnie. Już po 13 wiem, że do Kukes najwcześniej dotrę po 18, czyli dwie godziny po zmroku. Nie przejmuję się, jakoś to będzie. I faktycznie, po 92 km, ok. 14.40, zatrzymuje się ciężarówka z 4 mężczyznami. Najmłodszy, mówiący po angielsku, był kierowcą. Sam zagaduje, więc chętnie się zatrzymuję i znim rozmawiam. Widać, że bardzo chce mnie podwieźć i nawet zawyża odległość do Kukes. Zgadzam się, chociaż wiem, że za ok. km jest ostatnia przełęcz, po której już raczej droga będzie prowadziła w dół. Ale mogę trochę sobie porozmawiać.  Do miasta mamy w rzeczywistości 61 km i docieramy o 16.20. Dulbas Rexhnati w Kukes najpierw wysadza dwóch mężczyzn, a następnie z wujkiem Osmanem wiozą mnie do restauracji na albański obiad - frytki, mieso przypieczone i zestaw surówek oraz przysmażany chleb. Najadam się do syta. Mówi, że do domu nie zabierze mnie, bo to jest kawał od Kukes i jutro nadłożę sporo kilometrów. Spieszy mu się, ale jak chce, to może zawieść mnie do hotelu z noclegiem za 5 euro. Zgadzam się. Jestem zmęczony, a rano chcę szybko wyruszyć. W pokoju 4os. jestem z Albańczykiem. Sprawia wrażenie sympatycznego, ale nie mówi ani po angielsku ani po rosyjsku. Udaje mi się tylko ustalić, że jest kierowcą i jeździ do Kosowa i Włoch. Recepcjonista osobiście zaprowadza mnie do sklepu brata, abym mógł zrobić zakupy.
dystans dnia - 92,96 km
czas jazdy - 5.18.09 h
średnia prędkość- 17,53 km|h

28.11.2010 r. niedziela

Dzisiaj jadę do Kosowa. Wiele osób odradza mi to miejsce, ale postanawiam zaryzykować. Już o 6.25 ruszam w drogę. Recepcjonista smacznie spał, więc go nie budziłem. 20 km do granicyjedzie mi się ciężko. Tam okazuje się, że nie ma żadnego sklepu. Ostatnie 200 Leke (6 zł) wydaje w restauracji na 1l soku w kartoniku, 0,5l wody mineralnej i po targach dostaję dużą kawę. Na granicy kosowski policjant nie wbija mi pieczątki wjazdowej twierdząc, że jej nie potrzebuję. Do Prisztiny jest droga pagórkowata, ale oprócz jednego 10 km podjazdu jest stosunkowo łatwa. W połowie drogi zrobiło się bardzo ciepło i jechało mi się bardzo dobrze. Wszędzie widzę albańskie flagi (masztach, samochodach, domach). W Prisztinie odbywała się jakaś demonstracja, więc staram się trzymać od niej z daleka i w nic nie wplątać. Trochę zerkam na ceny produktów spożywczych - są niższe niż w Polsce. O 18.00 uczestniczę we Mszy Św. odprawianej przez przyjezdnego księdza, a po niej on organizuje mi luksusowy nocleg. Minusem jest, że wieczór spędzam sam.

2811

dystans dnia - 125,55 km
czas jazdy - 6.19.17 h
średnia prędkość - 19,86 km/h
dystans całkowity - 3236 km
całkowity czas jazdy- 161.27 h

29.11.2010 r. poniedziałek

Dzisiaj jadę do Peje (Peć po serbsku). 80 km wydawało się być spacerkiem. Jem spokojnie obfite śniadanie i ok. 8 ruszam w drogę. Rzeczywistość okazała się brutalna - lało i i cały czas jazda pod huraganowy wiatr. Prędkość wachała się w okolicach 14 km/h i do tego co kilka km przerwa. Po 16 km, kiedy kończyłem niewielki podjazd a wiatr mną nosił, zaczepiło mnie czterech chłopaków dostawczakiem i zaproponowało bezpłatną podwózkę (to lepiej ustalić od razu). Przejechałem z nimi 14 km, w tym 2 km odcinek typowego błota. Czas pokazał, że ta podwózka znacznie ułatwiła mi życie. Kiedy wysiadłem przestało padać, a 5 km dalej droga zaczęła skręcać i miałem już głównie boczny wiatr i słoneczną pogodę.

Jadąc przez Kosowo obserwuję, jak kraj się buduje. Prawie 50% budynków mieszkalnych właśnie się buduje (zwykle parter jest już zamieszkały). Ale z drugiej strony widzę wiele domów opuszczonych, spalonych lub zdewastowanych - w nich zapewne wcześniej mieszkali Serbowie. Ale jest to kolejny bardzo ładny kraj dla turysty, a przy tym oprócz cen hoteli, tani. Ludzie są bardzo życzliwi i chętnie pomagają.

Do Peje docieram po 13. Robię sobie rundkę po ładnym Centrum i po mału zaczynam sobie organizować nocleg. Okazuje się, że nie będzie to takie proste. Muszę poczekać do ok. 18. Mam czas, więc idę do kafejki internetowej (2h - 1euro), robię zakupy w markecie na drogę i idę na Mszę Św. Po niej sprawa noclegu rozwiązuje się sama. Mam go za darmo w hotelu, ale wcześniej jestem zaproszony do restauracji na bardzo dobrą pizzę. Niestety, nie mieli nic miejscowego. Wieczorem robię sobie krótki spacer po mieście, a przed snem słyszę za oknem jakieś huki i wystrzały.

dystans dnia - 70,82 km
czas jazdy - 4.12.56 h
średnia prędkość- 16,80 km/h

30.11.2010 r. wtorek

Najedzony i wyposażony na drogę w zapasy żywnościowe, ruszam w  drogę do Czarnogóry już o 6.40. Leje. Po 5 km płaskich i lekko w dół,  zaczyna się 26 km podjazdu. Pierwsze 5 km jest jeszcze jako takie, ale  później mam już wspinaczkę przy pełnej redukcji. Wystartowałem z poziomu  522 m a wjeżdżam na przełęcz ponad 1800 m.n.p.m. W górach leży śnieg.  Pierwszy km zjazdy mam błoto pośniegowe i bardzo ślisko na serpentynie  bez barierek.  Cykam się, ale po mału zjeżdżam. Po 33 km opuszczam  Kosowo. Jestem w Czarnogórze o 9.50. Mam 16 km zjazdu do miasteczka  Rożaje. Tam przemarznięty wpadam na stację benzynową i ok. 30 min.  grzeję się i posilam (jedyny posiłek w ciągu dnia). Mam wypatrzony skrót do Podgoricy. Kolejne 45 km do Andrejevica mam w miarę łatwe, nielicząc 3 km wspinaczki. Ale stamtąd mam 18 km podjazdu (wg mapy pow. 10%) na przełęcz 1572 m.n.p.m. Na szczycie ponownie śnieg. Ponownie długi i karkołomny zjazd (pada już tyle, że woda płynie drogą, a zakręty rzadko kiedy są ogrodzone, proste nad przpaścią wąskiej drogi wcale) do wioski Matuśewo. Jest po 16, wiec muszę szukać noclegu. Ludzie z przydrożnego baru trochę się wachają, ale ostatecznie jeden mnie prowadzi do domu. Mieszka w nim samotna kobieta o imieniu Sonia. Pali tylko w kuchence, która ogrzewa kuchnio-pokój. Grzeje do opory, więc jest mi za gorąco, a rzeczy szybko schną (lało z małymi wyjątkami przez cały dzień).

3011


dystans dnia - 132,25 km
czas jazdy - 8.07.59 h
średnia prędkość- 16,26 km/h

01.12.2010 r. środa

Sonia rano częstuje mnie kawą i swojej roboty ciastem. Trochę się objadam nim i o 7.10 ruszam w drogę. Leje. Przemoczony jestem bardzo szybko ponieważ jadę wąską drogą, po której spływa woda z gór do rzeki. Pierwsze 30 km to głównie podjazdy, ale później mam 20 km zjazdu i 12 km do Centrum Podgoricy. Tam zwiedzam bardzo ładną Cerkiew Św. Jerzego i podługich poszukiwaniach znajduję sklep rowerowy i wymieniam klocki hamulcowe - dwa dni jazdy przez góry w błocie śniegu i liściach wytarły przód do metalu, a tylne też nie wiele miały. Na przód kupuję za 1,50 euro nowe klocki, a na tył mechanik zakłada mi moje (planowana wymiana). Wczesnym popołudniem jadę do Cetinje, dawnej stolicy Czarnogóry. Większość drogi mam pod górę, w tym ostatnie 7 km do granicy miasta. Ale jest ono bardzo ładne, a szczególnie Monanstyr Cetinjski.

Czarnogóra jest bardzo ładnym krajem. Drogi, którymi się poruszałem wczoraj i dzisiaj są niezłej jakości i praktycznie nie ma na nich ruchu, a krajobraz wręcz wymarzony do turystyki rowerowej. Niestety ja mam pecha. Codziennie Leje i nie zanosi się na poprawę. Mimo deszczu, w Podgoricy było 14 st. ciepła.

dystans dnia - 101,51 km
czas jazdy - 6.07.28 h
średnia prędkość - 16,57 km/h
dystans całkowity - 3541 km
całk. czas jazdy- 179.55 h

02.12.2010r. czwartek

Wstaje o 6.00 rano i przez godzinę zbieram się do drogi i dosuszam ubranie. Później jadę jeszcze obejrzeć Vlaska Cerkiew i dawny budynek Ambasady Francji. Nie mam czasu na dalsze zwiedzanie, a mimo ze nie pada, od ilości wody na ulicy i tak mam nogi mokre. Kolejne miasto na trasie to wspaniała Budva. Miasto wciśnięte w Adriatyk, prawdziwa prełka. Zwiedzam je spacerując wąskimi uliczkami pomiędzy domami wybudowanymi z białego kamienia, a następnie zachodzę na chwile na plaże. Dlugo tam jednak nie zabawiłem. Szybko jadę do Tivat, skąd bezpłatnie przeprawiam się na druga stronę zalewu i ruszam przez Hercegnovi do Dubrownika. Czarnogorzanie żegnają mnie pięknie. Na jednej stacji benzynowej częstują ciastem, a na drugiej kawa. Od przejścia granicznego do Dubrownika jest 36 km. Na tyle udało mi się zmobilizować, że zatrzymałem się dopiero po 33 km, przy punkcie widokowym na miasto. Coś wspaniałego. To trzeba zobaczyć. Zarówno widok na miasto z góry i na okolice, jak i same miasto. Podobnie jak w Budvie są wąskie uliczki i wszystko wybudowane z białego kamienia, ale zachowały się także dawne mury obronne. Robią wrażenie. Na Starówce poznaje Pero. Od 3 lat ponownie mieszka w Dubrowniku. Tutaj się urodził, ale jak miał 7 lat, wyprowadzili się z cala rodzina do RPA. Zaproponował mi, abym u niego przenocował. Musiał załatwić jakieś sprawy a ja wykorzystałem czas i poszedłem do przepięknego Kościoła Dominikanów na Msze Sw. Wieczór spędziłem w domu Pero tuz obok Starowki. Poza mokrym porankiem, im bliżej bylem Dubrownika tum pogoda była coraz lepsza. W mieście pod wieczór było ok. 15 st. ciepła.

0212a

03.12.2010r. piatek

0312Podczas porannej rozmowy Pero zaproponował mi, abym przyjechał do Dubrownika popracować jako przewodnik, jeżeli po powrocie z tego wyjazdy nie znajdę pracy w Polsce. Interesująca propozycja! O 8.10 zegnam gospodarza i ruszam w drogę. Poranek był pochmurny, a po godzinie rozpadało się i lalo do wieczora. Po 10 km opuszczam Chorwację i przez przejście w Ivanicy wjeżdżam do Bośni i Hercegowiny. Po bośniackiej stronie na przejściu pracowało 4 strażników, ale odprawę prowadził tylko jeden, ponieważ trzech namiętnie grało w karty i nic ich nie obchodziło. Zresztą ruch też był slaby - przez 20 km do Trebnije wyprzedziły mnie 3 samochody! Pierwsze 12 km miałem pod górkę, później droga zrobiła się bardzo pofałdowana. Mi jechało się jednak bardzo dobrze mimo że nie mogę już korzystać z przełożenia 1-1 (najprawdopodobniej łańcuch się już tak wytarł, że mogę już normalnie jechać tylko na zębatkach, które najczęściej używam). Chciałem jednak koniecznie na noc dotrzeć do Sarajewa, wiec za miastem próbowałem złapać stopa. Bez skutku. Przy takim ruchu trzeba by mieć 100% szczęście. 30 km za Trebnije było miasteczko Bileca. Tam zajechałem na dworzec autobusowy. Jeden autobus mnie minął po drodze, a kolejny ma być o 17. Jestem przemoczony, a w baraku dworca jest zbyt zimno aby siedzieć 5 godzin, wiec jadę do kolejnego miasteczka, próbując coś zatrzymać. Udaje mi się tylko podjechać 13 km. W Gacko wymieniam pieniądze (1euro - 1,95 marka), potwierdzam godzinę wyjazdu o 18 i ruszam za miasto coś złapać. Ale pomiędzy 15 a 16 jechały tylko 3 busy - z których jeden podobno był zapchany, a dwa pozostałe jechały do wioski 11 km dalej, a taka opcja mnie nie interesowała. Wracam do miasta. Pod supermarketem zaczepia mnie maniak kolarstwa. Odprowadza mnie na dworzec i tak zagaduje, że odkładam tak skutecznie na bok moje ochraniacze przeciwdeszczowe na buty, ze zapominam je zabrać do autobusu. Do Sarajewa, a właściwie na jego granicę, docieramy ok. 22 po przejechaniu 140 km. Po 3 km jazdy w kierunku Centrum zauważam hotelik z restauracją. Po chwili rozmowy mam pokój ze śniadaniem za 15 euro i w bonusie baniak 5l wody. Pewnie można było coś taniej znaleźć, ale to 12 dzień z rzędu, w którym moknę, a do tego jest bardzo zimno. Jestem lekko przeziębiony i muszę dbać o zdrowie.

dystans dnia - 102,43 km
czas jazdy - 5.33.40 h
średnia prędkość - 18,41 km/h
dystans całkowity - 3752 km
całkowity czas jazdy- 191.55 h

04.12.2010 r. sobota

O 5.45 wstaję, a 30 minut później ruszam na rowerze bez bagażu na zwiedzanie Belgradu. Zwiedzam stolicę Bośni i Hercegowiny częściowo jeszcze przed świtem - świetna sprawa. Ma kilka interesujących zabytków oraz fajne uliczki na Starym Mieście. Spieszno mi było do Monstaru, więc ok. 8 wróciłem do hotelu na śniadanie, na który dostałem omlet, kilka kawałków chleba i kubek mleka. Wychodząc powiedziałem właścicielce, że śniadanie było smaczne, ale na tak małym to daleko nie zajadę. Zawróciła mnie do stołu i po chwili ponownie pojawiło się pieczywo, masło, dżem i miód. Tym razem już się na jadłem.

O 9.00 ruszam w drogę. Po kilku km zaczyna kropić i moje marzenie o dniu bez deszczu musi poczekać. Jedzie mi się dobrze pomimo przeziębienia i pagórkowatej drogi. Ale po jakiś 30 km mam już serdecznie dość tej mżawki i od razu udaje mi się złapać stopa do Monstaru (87 km). A że ostatnio mam pecha do podwózek, to najpierw było kilkanaście kilometrów zjazdu, a dalej już do samego Monstaru świeciło słońce. Kierowca przez 3 lata pracował u Polaka w Niemczech. Bardzo sobie chwalił czasy Tito (zresztą robią to praktycznie wszyscy, którzy go pamiętają). Wysiadam na obrzeżach miasta i ruszam do Centrum. Po drodze uzupełniam zapasy w supermarkecie, a następnie przez ponad godzinę kręcę się po Stary Mieście. Jest bardzo ładne, ale takiego zagęszczenia meczetów jak tutaj to jeszcze nie widziałem. Ale są niewielkie i fajnie wkomponowują się w miasto. Ale chyba najładniejsze miejsce gdzie znajduje się Stary Most z 1566 roku oraz Stary Fort Turecki.

0412a

O 14. 30 stwierdzam, że nic nie chce mi się robić, a do tego jest mi bardzo zimno (zaszło słońce). Organizuję sobie nocleg i odpoczywam. Czytam o Medjugorje i innych interesujących miejscach, do których zamierzam dotrzeć w najbliższych dniach. Idę do Katedry na Mszę Św. (sporo ludzi), a wieczorem robie sobie ponownie spacer po Starym Mieście i odwiedzam kafejkę internetową.

dystans dnia - 58,48 km

czas jazdy - 3:13:18 h

średnia prędkość - 18,15 km/h

05.12.2010 r. niedziela

Dzień rozpoczynam od Mszy Św. o 7.00 w Katedrze w Monstarze. Po niej wracam do siebie, szybko się pakuję i zamierzam już się żegnać z gospodarzami, kiedy poznaję Ante. Rozpoczynamy długą rozmowę przy zastawionym stole o problemach Kościoła i ludzi na świecie, o różnicach kulturowych. Dzisiaj mam krótki odcinek do przejechanie, więc nie spieszy mi się. Jednak ok. 9.15 ruszam w drogę. Jedzie mi się rewelacyjnie. Po 12 dniach z rzędu deszczu dzisiaj świeci cały czas słońce i pomimo niewielu stopni na termometrze jest mi ciepło (jadę w krótkich spodenkach i dwóch koszulkach), tym bardziej, że pierwsze kilkanaście km to praktycznie cały czas jazd pod górę (w jednym miejscu był nawet znak, że kąt nachylenia wynosi 8%). Ale dopingowany przez ludzi pod drodze nie odczuwam, że jadę pod górę a nogi niosą niczym piórko mnie i te ok. 40 kg (rower + bagaż).

Przed Katedrę Św. Jakuba w Medjugorje docieram o 11.00. Rozpoczynała się suma. Przyszły na nią takie tłumy ludzi, że nie zmieściły się w świątyni. Dużo jest przed nią. Robię sobie pamiątkowe zdjęcia, stawiam rower i odmawiam różaniec. Pod koniec Mszy Św. rozpoczynam poszukiwania Polaka, o którym opowiadano mi po drodze, a tutaj pomaga rodakom. Nie ma go, ale Franciszkanie zapraszają mnie na obiad. I jakby na mnie specjalnie czekali, bo na stole pojawiają się moje ulubione potrawy ? rosół i gołąbki. Najadam się do syta. Kiedy wracam do roweru, czeka na nim dla mnie już informacja, że jestem zaproszony do Polskiej Oazy im. Jana Pawła II w Medjugorje prowadzonej przez Panią Wiesławę od 7 sierpnia 2005 roku jako pomoc polskim pielgrzymom. Pani Wiesława jako osoba świecka w kościele pomaga osobom pielgrzymującym do Medjugorje. Tutaj znalazłem gościnne miejsce.

0512

dystans dnia - 33,50 km

czas jazdy - 1:50:00 h

średnia prędkość - 18,27 km/h

dystans całkowity - 3844 km

całkowity czas jazdy - 196:08 h

06.12.2010 r. poniedziałek

O 7.30 z Panią Wiesławą i Panią Danusią uczestniczymy we Mszy Św. W Kościele znajduje się Figurka Matki Boskiej z Lourdes. Jest odświętnie przystrojona z okazji uroczyście obchodzonego 8 grudnia Święta Niepokalanego Poczęcia NMP. Robimy szybkie zakupy i wracamy na śniadanie. Po nim idę na Górę Objawień. Co kilkadziesiąt metrów są poustawiane ołtarze wg Części Radosnej i Bolesnej Różańca. Modląc docieramy do miejsca pierwszego objawienia Matki Boskiej dzieciom. Wracam o 11.30 i po chwili odpoczynku biorę się do pracy ? robię trochę drewna na rozpałkę i przewożę pocięte drewno pod dach.

O 17.00 w Kościele Św. Jakuba rozpoczyna się Modlitewny Program Wieczorny w Medjugorje. Przez godzinę odmawia się dwie Części Różańca ? Radosną i Bolesną, o 18.00 jest Msza Św., a po niej modlitwa o uzdrowienie duszy i ciała, a wszystko kończy się odmówieniem Części Chwalebnej. Przy okazji idę za Kościół, gdzie stoi Figura Chrystusa Zmartwychwstałego, która jest darem Słoweńskiego artysty ludowego z 1997 roku. Od 2001 roku (na XX rocznicę objawień Maryi) spod kolana wycieka ciecz.

Wieczorem robię sobie kanapki i przygotowuję się do drogi na kolejne dni.

07.12.2010 r. wtorek

Nie chce mi się wstawać, ale o 6.35 podnoszę się z wygodnego łóżka i zbieram się do drogi. Przed wyjściem błogosławieństwa na dalszą drogę udziela mi Pani Danuta. O 7.30 uczestniczę we Mszy Św., a po niej jadę pod dom Vicki Ivanowic (widząca). Na spotkanie z nią przychodzą tak duże tłumy włoskich pielgrzymów, że nie sposób się do niej dobić. Rezygnuję ze spotkania i ruszam w drogę.

W nocy padało, a poranek był pochmurny i parny. W południe się rozpogodziło, a ja do tego czasu zdążyłem dotrzeć pagórkowatą drogą do granicy. Po przejechaniu 58 km wjeżdżam do Chorwacji (nie było posterunku odpraw Bośni i Hercegowiny). Za przejściem miałem ponad 20 km jazdy po górach, w tym 8 km podjazdu. Niestety, mój napęd już odczuwa przejechane 11 tys. km. i przy poważniejszym obciążeniu niektóre zębatki ?przepuszczają". Ale później mam już praktycznie ?z górki" i wiatr w plecy. Mknę do Splitu co sił w nogach. Na chwilę zatrzymuję się tylko na zwiedzenie twierdzy Klis.

Do Centrum docieram chwilę po 16.00. Czeka tam na mnie już Pani Ewa Kasztelan z Polskiego Towarzystwa Kulturalnego ?Polonez". Chwilę po mnie docierają Państwo Waligórscy. Na chwilę siadamy w restauracji, a później udajemy się na zwiedzanie Starego Miasta. Z takimi przewodnikami to by się chciało zwiedzać każde miasto. Split zrobił na mnie niesamowite wrażenie ? wiem już, że tam muszę wrócić. I każdemu polecam wyjazd do tego miasta. Na koniec moi gospodarze zapraszają mnie na obiad z owoców morza. A w prezencie dostaję palec Groura Niskiego (pomnik stoi na Starówce, trzeba dotknąć jego dużego palca u stopy aby spełniło się marzenie) oraz miejscowe przysmaki.

dystans dnia - 148,75 km

czas jazdy - 5:20:59 h

średnia prędkość - 23,40 km/h

08.12.2010 r. środa

O 7.00 mam autobus do Zagrzebia. Pojawiam się na dworcu chwilę wcześniej, aby uzgodnić z kierowcami przewóz roweru. Chcą policzyć oddzielnie za rower i za każdą z sakw. A na dodatek żądają 50 kuna, a na biletach naklejanych na bagaże jest 7 kuna (czyli łącznie 21). Po negocjacjach staje na 30 kuna. Dodatkowo bilet kosztuje 184 kuna. Ale już o 12.00 jestem w Zagrzebiu. Tam od razu ustalam drogę do Marija Bistrica (to taka nasza Częstochowa). Do granic miasta muszę jechać główną drogą, ale później jadę boczną i mało uczęszczaną drogą. Przez miasto było po płaskim, natomiast później było 10 km delikatnie wznoszące się, 8 km wspinaczki i drugie tyle zjazdu. Na poboczu leży śnieg, ale jest ciepło a wręcz parno, a przy tym pochmurno.

Jedzie mi się dobrze i o 14.10 docieram do Sanktuarium w Marija Bistrica. Bazylika jest bardzo okazała i na pewno warto ją zobaczyć. Dzisiaj jest Święto Niepokalanego Poczęcia NMP. Chwilę spędzam w Świątyni, a później jestem zaproszony na kawę przez pracownika administracji kościelnej. Trochę rozmawiamy, ale przyjechała pielgrzymka z Włoch i nie ma wiele czasu dla mnie. Przed wyjazdem udaję się za Bazylikę, gdzie jest polowy ołtarz (Mszę Św. odprawiał tu Jan Paweł II) oraz stacje drogi krzyżowej ustawione na wzgórzu.

Po godzinie pobytu muszę wracać, aby przed zmrokiem dotrzeć do Zagrzebia. Do Centrum na nocleg docieram o 17.20. Mam na tyle czasu, że robię sobie krótki spacer po mieście i zachodzę na Mszę Św.

balkany_0712

dystans dnia - 76,41 km

czas jazdy - 3:45:49 h

średnia prędkość - 22,26 km/h

dystans całkowity - 4069 km

całkowity czas jazdy - 206:15 h

09.12.2010 r. czwartek

Wstaję o 6.00, ale zbieram się bardzo wolno i na dodatek jem śniadanie, więc w drogę ruszam dopiero 1,5 godz. później. Na początek udaję się na Stare Miasto, a dokładnie na Plac Św. Marka, na którego środku stoi wzniesiony w XIII w. kościół tego samego patrona. Niestety z jednej strony znajduje się siedziba prezydenta a z drugiej jest budynek parlamentu. W związku z czym gdziekolwiek próbowałem zostawić rower, od razu ochrona interweniowała i nakazywała mi go zabrać. Trochę pokręciłem się okolicznymi, bardzo ładnymi uliczkami i ruszyłem w drogę. 20 km za Zagrzebiem zatrzymałem się w miasteczku Samobor. Jechało mi się źle, pomimo panującego ciepła ? było pochmurno i parno (miałem założone krótkie spodenki i dwie koszulki). W miasteczku spodobał mi się rynek, ale też stwierdziłem, że mam pękniętą szprychę od strony kasety. Od razu odnalazłem w pobliżu sklep rowerowy. Stojąca przed nim kobieta poinformowała mnie, że zostanie otwarty za 5-10 minut. Aby nie marnować czasu, pozostawiłem pod jej nadzorem rower i poszedłem na polecany w przewodniku miejscowy przysmak, tj. samoborska kremśnita (kremówki). Okazało się, że sprzedaż została zmonopolizowana przez jedną restaurację. Tam kupuję ją za 7 kuna. Była smaczna, ale bez przesady. Kiedy wróciłem kobiety nie było, a mechanik miał już zdjęte sakwy i zabierał się do zdjęcia koła (sam znalazł przyczynę, z powodu której zgłosiłem się do niego). W kilka minut w bardzo profesjonalny sposób naprawił koło i to za darmo. Stwierdził, że sam kiedyś podróżował i teraz nie może ode mnie brać pieniędzy. A ponieważ zna się na fachu, podaję jego adres: Samobor, Gajeva 35, Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie obsługi JavaScript.

Po naprawie mam już tylko 5 km do przejścia granicznego w Biegana. Po drodze za resztę kuna kupuję chleb i bułeczki oraz ubieram się, ponieważ się ochłodziło. Na granicy dopadła mnie ulewa. Jednak kierowca pierwszego busa, który się pojawił, od razu zgadza się mnie podwieźć 51 km do Centrum Novo Mesto. Tam w deszczu zwiedzam przepiękną Starówkę tego malowniczo położonego miasteczka. Spodobało mi się, ale przy okazji zmokłem. Do Ljubljany mam 69 km. Nie mam jednak ochoty na jazdę w ulewnym deszczu. Na wyjeździe z miasteczka, po ok. godzinie stania na stacji benzynowej, udaje mi się złapać stopa do stolicy Słowenii. Wówczas rozpętała się prawdziwa śnieżyca. Trafił mi się bardzo miły kierowca, miłośnik rowerów. Postanowił, że odwiezie mnie na adres, który miałem w Ljubljanie. Jednak po drodze całkiem niespodziewanie zatrzymujemy się pod jego domem na obiad! A ponieważ obwodnicą objechaliśmy w 2/3 stolicę, podwózka wyniosła ok. 77 km. Tam też ponownie zaczął padać deszcz. Ok. 15.30 kwateruję się i nie mam ochoty już na nic. Zwiedzanie odkładam na kolejny dzień.

dystans dnia - 32,37 km

czas jazdy - 1:52:16 h

średnia prędkość - 17,30 km/h

dystans całkowity - 44101 km

całkowity czas jazdy - 208:07 h

10.12.2010 r. piątek

Wstaję o 6.30, podobnie jak reszta domowników. Po lekkostrawnym, acz słodkim śniadaniu, po 8-ej ruszam w drogę. Jest przeraźliwie zimno (-2?C). W drodze do Centrum zatrzymuje mnie słoweńska policjantka i chce mi wlepić 200 euro mandatu za to, że jadę ulicą (nie było zakazu) a obok mam ścieżkę rowerową. Tłumaczę jej, że ścieżka jest oblodzona i grozi upadkiem na asfalt. A ona mi na to, że mam jechać po lodzie albo prowadzić rower, ale na asfalt mam nie wjeżdżać. Po chwili rozmowy stanęło na tym, że spisała mnie i gdzieś zgłosiła, ale mandatu nie wręczyła ? podobno jak naruszę po raz kolejny przepisy to będę już w ewidencji do ukarania (jakoś dziwne było to tłumaczenie). Stare Miasto jest przepiękne. Mimo zimna zwiedzam je stosunkowo długo i bardzo mi się podoba. Ponieważ dzisiaj jest piątek, nie mogę zbyt długo być na mieście, ponieważ zbliża się weekend i nie znajdę transportu do Czech.

Po 10-ej zjawiam się na stacji benzynowej i parkingu dla TIRów usytuowanym przy obwodnicy, na południe od Centrum Ljubljany. Z zimna od razu wpadam do restauracji na herbatę z cytryną. Po chwili rozmowy dostaję ją od obsługi za darmo i to w konkretnej wielkości kubku. Kiedy się już ogrzałem, ruszyłem na parking. Nikt nie jechał do Austrii czy Czech. Natomiast od razu dogadałem się z Macedończykiem, który jeździ w Słoweńskiej firmie transportowej. O 20.00 rusza w drogę do Radca, niedaleko Żyliny na Słowacji. Proponuje, abym przez dzień pokręcił się po parkingu, a jak nic nie znajdę to wieczorem mnie zabierze.

Całodniowe poszukiwania nie przyniosły rezultatu. Od 3 spotkanych polskich kierowców (jechali do Włoch) dowiedziałem się, że Austria ma tak wysokie opłaty tranzytowe, że taniej im jest jechać przez Węgry i Słowację. Na dodatek Macedończycy spadli mi niczym manna z nieba, ponieważ samochody jadące do Polski zatrzymywały się po drugiej stronie autostrady. A tam nie było innego dojścia niż autostrada, po której jest zakaz poruszania się rowerem. A do tego jest surowo przestrzegany, że i na tej stacji przyczepiła się do mnie policja. Chcieli mi wlepić mandat za jazdę po autostradzie i dopiero jak im pokazałem furtkę w płocie, ścieżkę i kawałek dalej inną drogę dojazdową, odstąpili od ukarania.

Z braku możliwości przedostania się zgodnie z planem do Czech, ruszam wieczorem TIRem na Słowację.

balkany_1012

dystans dnia - 23,68 km

czas jazdy - 2:03:08 h

średnia prędkość - 11,53 km/h

11.12.2010 r. sobota

Budzę się przed pauzą na granicy węgiersko-słowackiej. Jest -2?C i powiewa zimny wiaterek. Mam w zanadrzu 3860 forintów i po długich poszukiwaniach kantoru udaje mi się je wymienić na 13 euro. Ale z zimna nie chce mi się szukać na parkingu samochodu jadącego do Pragi lub chociaż do Brna. Do Cadca docieramy po 7-ej. Wszędzie leży dużo śniegu i jest bardzo zimno. Po krótkim wywiadzie wiem, że muszę przetransportować się w lepsze miejsce. Z pomocą przychodzi mi litewski kierowca, który podwozi mnie na polskie przejście graniczne w Cieszynie. Tam w zamieci śnieżnej próbuję znaleźć samochód do Pragi lub do Brna czy Ołomuńca. Bez skutku. Praktycznie każdy samochód jechał w kierunku Bratysławy. Na dodatek po 11 kierowcy zaczęli mi sugerować, abym łapał coś w głąb kraju, ponieważ jest weekend i wkrótce i z tym mogę mieć problem. Próbuję jeszcze jechać na dworzec kolejowy w Czeskim Cieszynie, ale po kilkunastu metrach z powodu śliskiej nawierzchni rezygnuję. Po 12 orientuję się, że na przejściu nie ma już TIRów jadących w głąb kraju (było kilka maszyn z Litwy i Białorusi, ale ich kierowcy postanowili czekać na ustabilizowanie pogody i zrobić długą pauzę - min. 9 godz.).

Z mokrymi i zmarzniętymi nogami (buty rowerowe nie nadają się na chodzenie w śniegu), ruszam 2 km dalej na stację benzynową. Wjeżdżam na nią za TIRem, który zatrzymał się na zatankowanie. Od razu dogaduję się z młodym kierowcą. Zabierze mnie za Częstochowę. Miło się nam jedzie, po drodze robimy sobie kawę. Umawiamy się, że wysadzi mnie gdzieś na stacji benzynowej za nim zjedzie z jedynki. Ale tak wyszło, że wysiadam na skrzyżowaniu w okolicach Piotrkowi Trybunalskiego. 18 km przyszło mi przejechać po zaśnieżonym i oblodzonym poboczu zanim dotarłem do stacji benzynowej. Tam nie było już transportu na Północ. Jedyny kierowca zaprosił mnie do kabiny na gorącą herbatę. Już zapakowaliśmy rower (miał mnie podwieźć na obrzeża Łodzi), kiedy nadjechał kolejny samochód. Jechał do Zgierza przez Centrum Łodzi. Przepakowujemy rower i z powodu pauzy idziemy do restauracji (jestem zaproszony na gulasz i kawę). Przez 45 min. Nie pojawił się żaden samochód, który mógłby mnie zainteresować.

Po konsultacji telefonicznej z Piotrem Kolendą, wiem gdzie wysiąść, aby mieć blisko dworca PKP. Ok. 19.00 docieram na dworzec Łódź Kaliska. Dowiaduję się, że pierwszy pociąg do Tczewa mam o 5.40, a kolejny o 9.51. O połączeniu z Malborkiem nie można było rozmawiać, ponieważ jest zmieniany rozkład jazdy i nikt nic nie wie. Jadę więc do schroniska, w którym nocowałem w październiku. Nie ma w nim wolnych miejsc podobnie jak w drugim schronisku i pobliskim hoteliku. Pan z recepcji był jednak na tyle uprzejmy, że zadzwonił do domu wczasowego przy Łagiewnickiej 69 i zarezerwował mi nocleg za 40 zł. Mam tam ok. 3 km drogi. Na miejscu dostaję oddzielny pokój oraz łazienkę i kuchnię na 3 pokoje. W zupełności wystarcza, aby się wygrzać w gorącej wodzie i osuszyć ubranie.

dystans dnia - 31,51 km

czas jazdy - 2:15:28 h

średnia prędkość - 13,95 km/h

12.12.2010 r. niedziela

O 7.00 Msza Św., a po niej pakuję się pijąc poranną kawę. O 8.50 ruszam na dworzec Łódź Kaliska. Ponownie przejeżdżam Piotrkowską i po pokonaniu 6,5 km w deszczu po ośnieżonej i oblodzonej drodze docieram na miejsce. Spotykam tam na tyle uprzejmą Panią, że ustala mi połączenie od razu do Dąbrówki Malborskiej (9.51 ? 15.37). Mam tylko dwie przesiadki (Kutnu, Malbork) i czekam tylko po 20 min. na kolejny pociąg. Za bilet i przewóz roweru płacę 70,50 zł.

Droga mija bardzo smutno. Czuję niedosyt, że już wracam. Miały być jeszcze Praga, Wrocław i Stary Licheń. Jednak widząc z okna pociągu padający na przemian deszcz i śnieg wiedziałem, że to nie dla mnie. Trochę smutno kończy się podróż, która przyniosła mi tyle niezapomnianych wrażeń i przygód. Z dworca w Dąbrówce Malborskiej do domu miałem 2,5 km. Ale jazda poślizgiem i nie odśnieżonej drodze nawet na tak krótkim odcinku była niesamowitym wyzwaniem. Po 16-tej, cały w śniegu, docieram do mojego rodzinnego domu.

balkany_1212

dystans dnia - 9,02 km

czas jazdy - 0:44:11 h

średnia prędkość - 12,26 km/h

dystans całkowity - 4165 km

całkowity czas jazdy - 213:10 h

Serdecznie dziękuję wszystkim tym, którzy wsparli mnie podczas tego wyjazdu. Jestem bardzo wdzięczny za pomoc udzieloną jeszcze przed wyjazdem, jak i w podróży. DZIĘKUJĘ.

Artykuły powiązane

  • Od Meppen do Trieru przez Londyn i Paryż

    Autor:

    Nasza wyprawa zaczyna się w Niemczech w Meppen. Stąd niedaleko już do granicy holenderskiej. Przeprawiamy się w stronę Emmen i tak zaczyna się dwutygodniowy rajd gdzie głównym celem jest Londyn i Paryż. 

    Do Meppen dojechaliśmy późnym wieczorem. Przemieszczaliśmy się ze Szczecina niemiecką koleją regionalną. Niestety niska cena biletów (bilet weekendowy 44 euro dzielony na 2 osoby) wiąże się ze sporą ilością przesiadek. Na pocieszenie można dodać, że pociągi w Niemczech w większości są niskopodłogowe i mają sporo miejsc na rowery. Pierwszy nocleg mieliśmy u znajomych i to był jeden z dwóch komfortowych noclegów w trakcie tej wyprawy.

  • Wyprawa Skandynawia 2014 by Damian Drobyk - Podsumowanie

    Wyprawa dookoła Skandynawii zakończona. Dokładnie dwa miesiące podróży i przejechane rowerem 8277 kilometrów przez dziewięć krajów. Ponieważ wyprawa była połączona ze zdobywaniem wierzchołków do Korony Europy udało mi się zdobyć najwyższe wzniesienia i szczyty Białorusi, Litwy, Łotwy, Estonii, Finlandii, Szwecji, Norwegii i Danii. Najtrudniejszy do przejścia okazał się szczyt Szwecji - Kebnekaise 2117m.npm, ze względu na sporą odległość marszu – około 60km. Najwyższy szczyt Norwegii i całej Skandynawii - Galdhopiggen mimo sporej wysokości 2459m.npm nie był zbyt wymagający. Na trasie przez Skandynawię nie mogło zabraknąć bardzo popularnego miejsca na północnym krańcu Europy czyli słynnego Nordkapp jednego z dwóch najdalej na północ wysuniętych miejsc starego kontynentu. 

  • Tour de Holandia 2013 - Byle do Przodu

    Autor:

    Pod szyldem "Byle do Przodu" podróżujemy od 2011 roku, kiedy to po raz pierwszy wybraliśmy się na dużą wyprawę rowerową, czyli Tour de BiaTe. Pokonaliśmy wówczas trasę Warszawa-Białystok-Terespol-Warszawa. Z roku na rok staraliśmy się stawiać poprzeczkę co raz wyżej. W 2012 roku wybraliśmy się do Pragi i pokonaliśmy trasę o długości 1100 km. Po tej podróży ostatecznie złapaliśmy bakcyla na sakwiarstwo. W 2013 roku postanowiliśmy wybrać się do rowerowej Mekki na mapie Europy, czyli Holandii.

     

CYKLOID PRO

Projektowanie serwisów internetowych

logo-CykloidPRO-270