Powieść o nieprawdopodobnej wędrówce Witolda Glińskiego została wydana w kilku milionach egzemplarzy, przetłumaczona na dwadzieścia pięć języków i do dzisiaj uznawana jest za jedno z najważniejszych dzieł podróżniczych w historii (53. miejsce na liście 100 przygodowych książek wszech czasów wg National Geographic).
Niestety losy Witolda Glińskiego są niemal nieznane polskiemu odbiorcy. W 2010 r. wchodzi na ekrany kin hollywoodzka superprodukcja Petera Weir'a The Way Back, m.in. z Colinem Farellem i Edem Harrisem, oparta na książce Długi marsz. Jednak pominięto w nim udział naszego rodaka w zaplanowaniu ucieczki i fakt, że to on był przywódcą grupy uciekinierów .
Mimo dramatycznych motywów nie jest to dla nas opowieść martyrologiczna. Najważniejszy jest w niej hart ducha i wielkie pragnienie wolności. Naszą wyprawą chcemy przypomnieć światu o męstwie i nieposkromionym pragnieniu wolności Glińskiego oraz jego towarzyszy. Właśnie dlatego od maja do października 2010 r. samotnie podróżujemy przez bezkresną syberyjską tajgę, mongolskie stepy i tybetańskie płaskowyże. W trakcie Long Walk Plus Expedition realizowany będzie film dokumentalny poświęcony Wielkiej Ucieczce oraz naszej wyprawie. Z tego powodu bierze w niej udział operator, Filip Drożdż, który towarzyszył nam podczas spotkania z Witoldem Glińskim w Wielkiej Brytanii. Nagrany wówczas wywiad stanie się integralną częścią przygotowywanego filmu.
Mamy nadzieję, że realizując to przedsięwzięcie stworzymy opowieść o polskich bohaterach, która będzie zrozumiała dla współczesnego widza i być może doprowadzi do wykreowania nowych, romantycznych ikon kultury masowej. Jednocześnie pragniemy, aby projekt "Long Walk Plus Expedition" stał się hołdem złożonym nie tylko bohaterom tej książki, ale również wszystkim tym, którym nie udało się wydostać z nieludzkiej ziemi.
Plan wyprawy obejmuje etapy pieszy, konny i rowerowy. W razie potrzeby będziemy podróżować statkami i samochodami, zwłaszcza na nielicznych odcinkach wzdłuż ruchliwych dróg.
ETAP ROSYJSKI
Wyruszamy 14 maja z lotniska Okęcie w Warszawie do Kijowa, a stamtąd przez Moskwę Domodiedowo do Jakucka - stolicy Republiki Sacha. Na miejsce docieramy o 08.50 czasu miejscowego w sobotę, czyli w piątek o 23.50 czasu polskiego. Nasza wyprawa jest łatwiejsza dzięki niezwykłej życzliwości miejscowej Polonii. W Jakucku mieszkaliśmy na plebanii polskiego kościoła, w pobliżu którego znajduje się pomnik poświęcony wielkim odkrywcom Syberii, m.in. Edwardowi Piekarskiemu i Wacławowi Sieroszewskiemu. Niektórzy nazywają Syberię przybraną ojczyzną Polaków, którzy trafili tu w kajdanach, a zapisali się w historii jako badacze i odkrywcy wielu jej tajemnic. Ciekawą pracą na ten temat jest praca Antoniego Kuczyńskiego Syberia. 400 lat polskiej diaspory. Zesłania, martyrologia i sukces cywilizacyjny Polaków.
Wieści o Long Walk Plus Expedition bardzo szybko się rozchodzą. O wyprawie opowiadaliśmy praktycznie wszystkim tutejszym mediom i wielu mieszkańcom. Jegor Antonow, który sam od wielu lat zajmuje się zesłańcami, przekazał nam fantastyczne materiały dotyczące łagrów w Jakucji, a trzeba pamiętać, że w latach 30 i 40 XX wieku było ich tu ponad sto. Temat łagrów, zesłańców i losów bohaterów ucieczki, śladami której podróżujemy, zainteresował nawet władze Republiki Sacha. I to do tego stopnia, że otrzymaliśmy specjalne pismo, w którym władze proszą wszystkich, którym zostanie okazane, o udzielenie nam wszelkiej możliwej pomocy.
Jakuck to chyba jedno z najdziwniejszych miejsc na świecie. Ta założona w połowie XVII wieku warowna twierdza kozacka, dziś jest miastem pełnym kontrastów. Temperatura w ciągu dnia dochodziła w czasie naszego pobytu do ok. 20 stopni, ale Lena ciągle była skuta lodem. Małymi krokami zbliżała się wiosna, a całe miasto tonęło w błocie. Gdy tylko zrobi się cieplej, błoto zastąpi równie wszechobecny, osiadający na wszystkim pył. Na głównym placu Jakucka wciąż stoi pomnik Lenina, a niedawno przed Muzeum Etnograficznym odsłonięto pomnik Stalina. Ślady minionej epoki są więc oczywiste, a wewnętrzne rozdarcie Rosjan związane z ich zagmatwaną historią bardzo wyraźne.
Całe miasto stoi na wiecznej zmarzlinie. Obecnie wszystkie budynki, łącznie z nawet ośmiopiętrowymi wieżowcami, są budowane na palach, a media takie jak woda, gaz, kanalizacja prowadzone są na powierzchni ziemi. Okna niektórych domów znajdują się na poziomie gruntu. To pozostałość zabudowy z początków XX wieku, która zapadła się w ziemię.
Dla przybyszów szokujące są koszty życia - ceny różnych usług, czy gastronomii są wyższe niż w Warszawie. Jakuck jest dość bogatym miastem, a na jego zamożność bez wątpienia ma wpływ przemysł wydobywczy złota i diamentów.
Początek wyprawy, mimo dłuższego niż się spodziewaliśmy postoju w Jakucku, był bardzo udany. Z Jakucka wyruszyliśmy do Pokrowska i dalej rzeką w stronę Bajkału.
Przez tajgę wędrowaliśmy pieszo, samochodami i płynęliśmy rzeką. To najlepszy sposób przemieszczania się w tym rejonie. W zimie zamarznięta Lena stanowi naturalny trakt, a w lecie można nią płynąć. Pierwsze spotkanie z rzeką było imponujące. Właśnie pękały lody, tworzyła się kra i powstawały gigantyczne zatory lodowe, z których wydobywał się potworny trzask, huk i hałas podobny do strzelaniny z karabinów. Trwało to całe dnie i noce. Później poziom wody opadł i na ogromnym obszarze po pokrywie lodowej zostały bryły wielkości boisk do koszykówki i wysokości kilku, kilkunastu metrów.
O ile Jakuck jest miastem zamożnym, to prowincja jest strasznie biedna. Wioski wyglądają jak z XIX wieku. Miejscowi po części żyją z tego co uda się upolować lub złowić. Jak mówią, "co zdobędziemy w tajdze, to będzie". Czas się tu zatrzymał. Musi natomiast istnieć jakiś program rozwojowy dla tego regionu, bo rzucają się w oczy budynki szkolne. Nowiutkie, pachnące jeszcze farbą, bardzo dobrze wyposażone, łącznie ze sprzętem komputerowym i często z dostępem do Internetu, stoją pośród niszczejących drewnianych chat.
Od wyruszenia z Jakucka co chwilę spotykała nas czyjąś pomoc i gościnność. To rejon, w którym nie bywają cudzoziemcy i nie ma absolutnie żadnych turystów. Dla miejscowych byliśmy taką sama atrakcją, jak oni dla nas. Już w Pokrowsku, pierwszej miejscowości za Jakuckiem, spotkaliśmy postać żywcem wyjętą z filmu Nikity Michałkowa Cyrulik Syberyjski. Był to starszy, zwariowany naukowiec-geolog, zajęty budowaniem perpetuum mobile. Nietypowe było również spotkanie z patrolem straży rzecznej i żołnierzem OMON. Byli tak zachwyceni nasza wyprawą, że nakarmili nas, odstąpili część swoich racji żywnościowych, a dodatkowo postanowili zaznajomić z działaniem najlepszego rosyjskiego towaru eksportowego. Od strzelania z kałasznikowa długo huczało nam w uszach. Pewnego wieczoru wspólnie z Jakutami braliśmy udział w tańcu przy ognisku, którego celem było obudzenie Ducha Ziemi. Glejt od władz Republiki Sacha otwierał nam drzwi szczególnie w kontaktach z lokalną administracją. Do tego stopnia, że często mieliśmy zapewniony nocleg, posiłek oraz spotkania z lokalną starszyzną.
Polacy są darzeni przez Jakutów dużym szacunkiem. Jest to związane z badaniami Syberii przez polskich podróżników. Książka Wacława Sieroszewskiego znajduje się nie tylko w każdej nawet najmniejszej bibliotece, ale również w wielu prywatnych domach. Sieroszewski, osadzony w Cytadeli Warszawskiej uczestnik tajnych stowarzyszeń niepodległościowych, został zesłany na Sybir za udział w buncie więźniów. Zafascynowany Jakucja podjął się badania zwyczajów ludów zamieszkujących te tereny. Jego książka "Dwanaście lat w kraju Jakutów" jest pierwszą pracą naukową na ten temat. Za ukazanie światu i utrwalenie dla potomnych ich kultury Sieroszewski został dzięki poparciu rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego zwolniony i otrzymał prawo do przebywania na terytorium Królestwa Polskiego.
W drodze do Olekmińska
Po drodze do Olekminska minęliśmy kilka ciekawych miejscowości, m. in. Bestjah, Kytyl Dyura i Sinsk. Saniachtach, to tajemnicze miejsce, którego jeszcze do lat 80-tych XX wieku nie było na żadnej mapie. Przyczyna jest prosta - ta miejscowość to punkt zbiorczy i stacja przerzutowa złota z jakuckich kopalni. Stąd było ono transportowane dalej. Trafiliśmy również do rosyjskiego miasteczka Salem. Malachtan, bo taka jest jego oryginalna nazwa, to dosłownie kilka domów. To najmniejsza wieś w jakiej byliśmy w Jakucji. W okolicy znana jest z tego, że podobno kiedyś jej mieszkańcy parali się czarną magią. Zła sława ciągnie się do dziś i mieliśmy problemy, żeby się z niej wydostać. Spędziliśmy w niej pół dnia, gdyż nikt, nawet za pieniądze, nie chciał nas zabrać na statek. To ponura wioska-widmo jak z amerykańskich horrorów.
Przed wyprawą obawialiśmy się spotkań z niedźwiedziami. Właściwie każdy z miejscowych miał tutaj jakieś spotkanie z tymi zwierzętami. Żeby powalić niedźwiedzia najlepszy jest strzał pod lewą łopatkę, bo wtedy kula powinna trafić prosto w serce. Najniebezpieczniejszy jest tzw. "szatun" czyli niedźwiedź rozbudzony zbyt wcześnie z zimowego snu, albo taki, który w ogóle w niego nie zapadł. Takie osobniki potrafią niesprowokowane rzucić się na człowieka. Oglądaliśmy zdjęcia ogromnego szatuna, który kilka lat temu zabił w okolicach Lenska trzy osoby. Jego łapa była wielkości piersi dorosłego mężczyzny. Ewenkowie wierzą, że niedźwiedź to duch lasu i po jego zabiciu, przed oprawieniem zaszywają mu oczy, tak żeby nie widział myśliwego.
Po drodze mieliśmy bardzo ważny postój w Olekmińsku, który chyba niewiele się zmienił przez ostatnie 100 lat. To miasto wielkości Skierniewic, a jest największe w promieniu najbliższych 600 km. Niegdyś przyciągały tu poszukiwaczy bogate pokłady pisaku złotonośnego, mocno eksplorowane w XIX w. Obecnie złota nikt już tu nie szuka, a sam region pomimo tych bogactw pozostaje bardzo biedny. Miasto przez ostatnie kilka tygodni przed naszą wizytą było totalnie odcięte od dostaw, co powodowało ogromne problemy z zaopatrzeniem. Statek towarowo-pasażerski, którym przypłynęliśmy, przywiózł pierwsze zapasy i od razu zniknęły one ze sklepowych półek.
W okolicach Olekmińska sa dwa dawne łagry. Jeden daleko w tajdze, drugi kilkadziesiąt kilometrów od miasta i to do niego udaliśmy się z przewodnikiem, nauczycielem historii, który sam go odnalazł. Łagier, a właściwie to, co po nim pozostało, wcale niełatwo odnaleźć. Miejsce jest nieoznaczone i nawet jego odkrywcy sami mieli problem, by po raz drugi tam trafić. Nie wiemy ilu było w nim więźniów, ale rocznie przywożono tam około 800 osób, mężczyzn, kobiet i nieletnich. Sam łagier spłonął w latach 90-tyvh. Pozostała po nim teraz ledwie polana, gdzie widać doły po miejscach, w których stały baraki i zabudowania gospodarcze. Widać ślady po ogrodzeniu i wieżyczkach strażniczych oraz drogę od rzeki, którą transportowano więźniów przywiezionych statkami. Pozostało trochę kamieni i ruin po murowanych budynkach komendantury, łaźni dla komendanta i łagrowej piekarni. Dowiedzieliśmy się, że z łagrów w tym rejonie uciekano i to dosyć często. To przeczy panującemu w Polsce przekonaniu, że było to niemożliwe i nikomu się nie udało. Jest to więc potwierdzenie opowieści Glińskiego. Nasz przewodnik Piotr Gabyszew słyszał o Rawiczu i jego książce, ale nie wiedział, że Rawicz ukradł opowieść Glińskiego. Gabyszew jest nauczycielem historii w miejscowości Takko, w której znajduje się małe muzeum poświęcone łagrowi i znajdują się w nim różne przedmioty znalezione na jego terenie oraz makieta obozu.
Sewrobajkalsk
Sewerobajkalsk z kolei, to największe miasto na północnozachodnim brzegu Bajkału. Ostatni odcinek z Ust-Kutu pokonaliśmy BAMem, czyli bajkalsko-amurską magistralą kolejową, bliźniaczą siostrą kolei transsyberyjskiej. W Ust-Kut zakończyliśmy rzeczny etap naszej wyprawy.
Ukończona w 1991 roku kolej bajkalsko-amurska to jedna ze sztandarowych inwestycji sowieckiej Rosji. Według różnych źródeł przy jej budowie zginęło około 150 tysięcy więźniów gułagów. Linia ma ponad 4 tys. km długości i biegnie na północ od kolei transsyberyjskiej równolegle do niej. Jej budowa była podyktowana celami strategicznymi związanymi z bliskością granicy chińskiej. Budowa rozpoczęła się w latach 30-tych XX w., a większość odcinka dalekowschodniego została zbudowana w latach 1944-46 przez niemieckich i japońskich jeńców wojennych.
Sewerobajkalsk to miasto powstałe w latach 70-tych ubiegłego wieku. Obecnie liczy około 25 tysięcy mieszkańców i jest właściwie kurortem i przystanią jachtową. Najbardziej urzekły nas niesamowite widoki. Bajkał otaczają góry pokryte śniegiem nawet w czerwcu. W Sewerobajkalsku uzupełniliśmy zapasy, m.in. paliwo do kuchenki i przede wszystkim żywność. Przed nami było kilka tygodni marszu przez Góry Barguzińskich bez kontaktu z jakąkolwiek cywilizacją.
przeprawa przez góry Barguzińskie
Góry okazały się niezwykle wymagające. Las, kłębowisko chaszczy, powalonych pni i kosodrzewiny. Po prostu górska tajga. Trudno było się przez to przebić. Brak ścieżek zmuszał nas do wyszukiwania drogi. Pokonywaliśmy około 10 kilometrów dziennie, ale była to walka od rana do wieczora. Nieustannie napotykaliśmy bagna, a kleszcze i komary nie dawały spokoju. Po drodze minęliśmy teren po pożarze tajgi. Zostało tam pogorzelisko pełne powalonych drzew, spod których już wybijały młode krzewy. Zżerały nas meszki, komary i muchy końskie. Problem stanowiły również ciągłe opady, byliśmy nieustannie przemoczeni. Mieliśmy tylko trzy słoneczne dni. Przeprawialiśmy się przez ponad 30 rzek. Przez całą wędrówkę nie spotkaliśmy żywego człowieka. Nie mieliśmy żadnego zasięgu nawet na telefonie satelitarnym. Zero kontaktu ze światem.
Na próbę cierpliwości wystawiła nas rzeka Tampuda. Okazało się, że podniósł się w niej poziom wody i przez trzy dni koczowaliśmy na brzegu, usiłując się przez nią przedrzeć. To górska rzeka, bardzo rwąca i silna. Po wejściu do niej, momentalnie wiry wciągają pod wodę, a że nie jest głęboko, można niebezpiecznie poobijać się o kamienie na dnie. Ścięliśmy toporkiem trzy drzewa, żeby spróbować zrobić z nich przejście. Ostatecznie Filip, przywiązany linką asekuracyjną, przepłynął na drugą stronę. Tam przywiązał drugą linę i po niej przeciągnęliśmy bagaże w worku transportowym. Następnie sami przeprawiliśmy się przy pomocy linki asekuracyjnej. Musieliśmy zrobić z pasków "uprząż", bo nie spodziewaliśmy się tego rodzaju wyzwań alpinistycznych. Przeprawa była bardzo ryzykowna. Na szczęście skończyło się tylko na stłuczeniach i zadrapaniach. Górska tajga jest naprawdę tylko dla najwytrwalszych.
Zakończyliśmy etap przejścia doliną rzeki Barguzin. Pokonaliśmy około 250 kilometrów. Po drodze przeszliśmy przez kilka małych osad, gdzie byliśmy niezwykle ciepło przyjmowani przez lokalną społeczność. Teraz jesteśmy w Buriacji. Buriaci, którzy usłyszeli, że przeszliśmy przez Góry Barguzińskie, aż łapali się za głowę. Oni chodzą najdalej kilka kilometrów w tajgę, bez zapuszczania się wyżej. W góry wychodzą, i to bardzo rzadko, jedynie myśliwi.
Głównym zajęciem mieszkańców tych terenów jest hodowla bydła. Nikt tutaj nie zajmuje się pracą w naszym rozumieniu. Olbrzymi problemem na tych terenach to bieda i pijaństwo. Prawdopodobnie miejscowa ludność otrzymuje od państwa jakieś zasiłki, zapomogi, emerytury czy renty. Natomiast koszty życia są dosyć niskie.
Bajkał
Kolejny etap podróży to Jezioro Bajkał w okolicach miejscowości Ust-Barguzin. Jest to kilkutysięczna osada w delcie rzeki Barguzin. Do delty rzeki Selenga mieliśmy do pokonania blisko 200 kilometrów, a następnie wyruszyliśmy do Ułan-Ude. Spędziliśmy tam cztery dni. Ułan-Ude to największe miasto na trasie, co pozwoliło nam przygotować się do etapu mongolskiego.
Od Ust-Barguzin do miejscowości Gremiaczyńsk nad brzegiem Bajkału pokonaliśmy około 150 kilometrów. To największa wioska na półwyspie Święty Nos, który jest jednym z najważniejszych miejsc nad Bajkałem. Na tym etapie szliśmy zarówno drogą jak i wybrzeżem. Było różnie. Czasami wybrzeże było piaszczyste i kamieniste, ale zdarzały się też klify, które musieliśmy obchodzić. W ten sposób zakończyliśmy etap bajkalski.
Nad Bajkałem najbardziej zaskoczyły nas miejscowości wypoczynkowe. Trudno to sobie wyobrazić, ale w tej dziczy, w głębi Buriacji są prawdziwe kurorty, do których przyjeżdżają ludzie z Ułan-Ude. Tutaj to my wyglądaliśmy dużo bardziej dziko, bo byliśmy zarośnięci i nosiliśmy ubrania mocno sfatygowane przedzieraniem się przez góry. Musieliśmy dziwnie wyglądać, przemykając między turystami na plażach.
Miłą przygodę przeżyliśmy w miejscowości Maksimka. Spotkaliśmy ludzi, którzy smażyli szaszłyki na plaży. Zaprosili nas do siebie i wspaniale ugościli. Tym, co najbardziej nas ujmuje podczas tej trudnej wyprawy, jest wielka gościnność mieszkańców Syberii, szczególnie w Buriacji. Obcego przybysza miejscowi traktują niemal jak domownika. Pod tym względem atmosfera naszej wędrówki jest zupełnie inna niż to, co spotkało p. Witolda i jego towarzyszy. Dla nich największym zagrożeniem byli ludzie, którzy mogli okazać się sprzymierzeńcami, ale lepiej było oczekiwać, że okażą się wrogami.
W Ułan-Ude jest bardzo prężnie działająca Polonia. To największy ośrodek Polonii na naszej drodze, zresztą Ułan-Ude, stolica Buriacji, jest do tej pory największym miastem na naszym szlaku. Miast zamieszkuje prawie 400 tys. mieszkańców. Do kuriozów należy największy na świecie pomnik głowy Lenina. Razem z postumentem rzeźba mierzy 10 metrów. Jest to typowo rosyjsko-syberyjskie miasto. Panuje tu duży tłok i post-radziecka szarzyzna, w architekturze dominują osiedla składające się z bloków. Z drugiej strony w Ułan-Ude panuje buriacka, bardzo gościnna i miła atmosfera.
W Ułan-Ude uczestniczyliśmy w obchodach rocznicy polskiego Powstania Zabajkalskiego, które wybuchło 12 lipca 1866 roku. Uroczystości odbyły się we wsi Maksimicha, w której prawdopodobnie znajdują się mogiły powstańców. Zbudowano tam pomnik w formie krzyża, pod którym umieszczono stosowną tablicę informacyjną. W obchodach brali udział m. in. przedstawiciele Konsulatu Generalnego RP w Irkucku oraz przedstawiciele diecezji Kościoła Rzymskokatolickiego w Irkucku. Była to bardzo oficjalna uroczystość. Wzięliśmy w niej czynny udział - zostaliśmy poproszeni o wystąpienie. Przedstawiono nas jako uczestników wyprawy, która podąża śladami Witolda Glińskiego. Okazało się, że Stowarzyszenie Nadzieja jako pierwsze przełożyło na rosyjski powieść Rawicza Długi Marsz. Tekst przetłumaczył członek stowarzyszenia. Niesamowitą część opowieści stanowi fakt, że przekład zainspirował Francuz, który wyruszył śladami Długiego Marszu. Jego opowieści o dziejach Glińskiego były bodźcem do przetłumaczenia książki. Niestety nie udało nam się spotkać z tłumaczem, który akurat wyjechał do Polski na kurs języka polskiego.
w Buriacji
W trakcie pobytu w stolicy Buriacji przeprowadziliśmy wywiad z szefową stowarzyszenia oraz z p. Wacławem Sokołowskim. Jest to osiemdziesięcioletni założyciel tego stowarzyszenia, tutejszy człowiek-legenda. Dowiedzieliśmy się, że w 1942 roku wraz z ekspedycją geologów przebył trasę równoległą do trasy Glińskiego. Miało to miejsce zimą i trasa wiodła przez te same tereny. Była to radziecka ekspedycja, której uczestnicy doświadczyli głodu, znoju i zimna. To właśnie Sokołowski bardzo naciskał na powstanie przekładu Długiego Marszu. Po swoich doświadczeniach jest pewien, że tego rodzaju ucieczka jest jak najbardziej możliwa. Przekład ukazał się w periodyku Polacy w Buriacji, na którego łamach opisywane są dzieje mieszkających tu Polaków. Książka została wydana w 350 egzemplarzach, więc jest to raczej edycja kolekcjonerska. Niemniej otrzymaliśmy jej egzemplarz z dedykacją. Ciekawe jest to, że wątek Glińskiego podczas naszej podróży przewija się cały czas. Zarówno w Jakucku, Olekmińsku jak i tutaj temat powraca. Trzeba jednak podkreślić, że tu mówi się głównie o książce Rawicza. Ta historia jest kojarzona z powieścią, a nie z postacią Glińskiego. To właśnie my byliśmy rzecznikami wersji, zgodnie z którą Rawicz ukradł czyjeś przeżycia. Co ciekawe nie byliśmy pierwsi, bo byli już inni, którzy też starali się przybliżyć historię Witolda Glińskiego tutejszym Polakom.
W Irkucku spotkaliśmy profesora historii Igora Antonowa, który specjalizuje się w historii łagrów. Wiedział on o długim marszu i o bohaterskim Polaku, który go poprowadził. W Irkucku rozmawialiśmy też z człowiekiem, który chciał nakręcić film fabularny o Długim Marszu. Nasz przewodnik z Olekmińska, który pomagał nam przejść przez tajgę, posiadał nawet mapę pochodzącą z książki Rawicza. Nie udało nam się dojść, skąd ją miał. W każdym razie słyszał o tej ucieczce i rozmawialiśmy o możliwościach takiego przedsięwzięcia. Dla niego temat łagrów był bezwzględnie połączony z wątkiem Długiego Marszu. W jego opowieści pojawiało się wiele osób, które gdzieś, kiedyś o Glińskim słyszały.
W czasie pobytu w tej części Rosji odwiedziliśmy również Iwołgiński Dacan, położony 23 km od Ułan-Ude. Znajduje się tam siedziba czambo-lamy, zwierzchnika rosyjskiego buddyzmu. Buriacja jest krajem buddyjskim. Sama świątynia jest obiektem ciekawym architektonicznie i turystycznie. Mało w niej atmosfery prawdziwej świątyni. Do dacanu w Ułan-Ude zabrał nas student, który pokonał z nami część naszej trasy. Zamówił dla nas modlitwę u lamy. Taka modlitwa trwa około 20 minut i polega m. in. na recytacji mantr. Ich celem było powodzenie naszej wyprawy.
ETAP MONGOLSKI
W Rosji spędziliśmy 75 dni. W miejscowości Bulgan po stronie mongolskiej miały na nas czekać konie. Kraina stepów powitała nas 40-stopniowym upałem. Bardzo ciekawe jest przygraniczne miasteczko Kjachta, ważny przystanek na dawnym szlaku herbacianym, którym z Chin transportowano do Europy herbatę. Dzięki handlowi herbatą Kjachta była w XIX w. miastem bardzo zamożnym.
Dla Europejczyka granica rosyjsko-mongolska w Altanbulag jest bardzo egzotyczna. Można ją przekroczyć wyłącznie pojazdem. Nie ma mowy o przedostaniu się na drugą stronę pieszo. Musieliśmy więc szukać transportu. Zgodnie z zasadą "potrzeba matką wynalazku" taka formuła ruchu granicznego doprowadziła do powstania grupy szoferów oferujących usługę przewozową. Dodatkowym utrudnieniem w Altanbulag są tzw. godziny otwarcia. Są dni gdy granica jest otwarta do dwudziestej, ale innym razem nie dłużej niż do piętnastej. Zależy to chyba tylko od nastroju celników. My mieliśmy szczęście - wsiedliśmy do ostatniego samochodu, który tego dnia przepuszczono do Mongolii.
Kraj Dżyngis Chana zaskoczył nas problemami z załatwieniem koni. Na zimę konie wypuszcza się tutaj na pastwiska i muszą sobie radzić same. Niestety ostatnia zima była surowsza niż zwykle. Konie w poszukiwaniu pożywienia nie były w stanie przebić się przez grubą warstwę śniegu i masowo padały z głodu. Straty w prowincjach, przez które wiedzie nasza trasa, są szacowane na prawie 10 milionów sztuk koni i bydła. Padły całe stada bydła, które stanowi dla bardzo wielu rodzin mongolskich jedyne źródło utrzymania. Nawet jeżeli ktoś miał więcej szczęścia i jego konie przetrwały zimę, wcale nie oznaczało to, że chciał je wynająć, już choćby z tego powodu, że po takiej zimie konie są jeszcze bardzo słabe. Żeby je wynająć, musieliśmy pojechać dalej na północny zachód.
Jesteśmy zachwyceni tutejszą przyrodą i widokami. Mongolia wydaje się być krainą jakby z innej planety. To bezkresna przestrzeń. Niewielkie miasteczka oddalone są od siebie o kilkaset kilometrów. Asfalt skończył się dawno temu, jeszcze kilkanaście kilometrów za Ułan-Ude. Mimo ciężkiej zimy często spotykamy wielkie stada i doglądających je Mongołów, którzy poruszają się konno. Ludzie są bardzo mili. Na każdym kroku zapraszają nas do swoich jurt i domów. Czujemy się tu bardzo bezpiecznie, nawet lepiej niż w Rosji. Mamy świetnego przewodnika, który opiekuje się również naszymi końmi - my moglibyśmy mieć z nimi problemy. Ważne jest to, że nasz przewodnik ma wszędzie znajomych. Gdziekolwiek byliśmy, ktoś podjeżdżał, by się z nim przywitać. Zanim się obejrzymy już siedzimy w jurcie albo przy ognisku i staramy się nawiązać rozmowę, popijając herbatę. Niestety Mongołowie mówią niemal wyłącznie po mongolsku, więc niełatwo się z nimi dogadać.
Nieodłączną częścią powitania jest używanie tabaki. Przy wejściu do jurty gospodarze również natychmiast częstują tabaką. Natomiast herbata, bardzo różni się od napoju, jaki my kojarzymy z tą nazwą. Tutejsza herbata nazywa się süütej caj. Serwuje się ją przy każdej okazji w nieograniczonych ilościach. Jest zaprawiona solą i masłem. Do smaku takiej herbaty trzeba się przyzwyczaić, ale nie ma możliwości, żeby ominęło nas wypicie paru czarek. Odmowa wypicia herbaty oznaczałaby dla gospodarzy obrazę.
Prawdopodobnie niedługo będziemy musieli przesiąść się na rowery, bo nasze konie już są bardzo zmęczone, a wynajęcie nowych najprawdopodobniej się nie uda. Nie mieliśmy z nimi żadnych problemów, były bardzo przydatne i spisały się na medal. Tylko raz nam uciekły i musieliśmy ich szukać całą noc, ale stało się to dlatego, że przewodnik niestarannie je związał na popas.
Na terenie Mongolii mamy do pokonania jeszcze ok. 700 km, w większości przez bezdroża. Najważniejsze jest jednak to, że 12 sierpnia świętowaliśmy połowę wyprawy. Akurat tak się złożyło, że mieliśmy okazję skosztować miejscowego specjału. Zaprzyjaźniona rodzina przywiozła pieczonego w całości bobaka. Jest to zwierzę spokrewnione ze świstakiem, tylko większe i bardziej tłuste. Pieczony bobak uchodzi tu za przysmak, a samo pieczenie polega na włożeniu rozgrzanych w ognisku kamieni do środka zwierzaka.
Po uzupełnieniu zapasów i rozpoczęciu etapu rowerowego, udamy się do Charchorin, dawnej stolicy mongolskiego imperium Czyngis-chana. Przemierzamy teraz ogromne stepy dzielące nas od pustyni Gobi.
Często gościmy w jurcie, typowym domostwie mongolskich koczowników. Jest to okrągły namiot z filcu oparty na drewnianej konstrukcji. Wyposażenie jurty jest skromne. Składa się zazwyczaj z dwóch, trzech łóżek, ołtarzyka modlitewnego oraz drobnego aneksu kuchennego, w którym przyrządza się głównie mięso, a latem także sery. Do najważniejszych produktów należy również kumys. Jest to tradycyjny napój, którym byliśmy wielokrotnie częstowani. Przyrządza się go, poddając fermentacji kobyle mleko, co oznacza, że kumys zawiera alkohol, zwykle 2-3%. Z mleka kobylego produkuje się również destylat o nazwie archi. Gromadzenie zapasów na zimę, która zaczyna się pod koniec września trwa cały czas.
Bartek przypominając sobie Mongolię sprzed 8 lat, zwraca uwagę na zmiany, które tu zaszły. Zresztą za czasów Glińskiego musiało być przecież jeszcze inaczej. Dziś jurty są zaopatrzone w panele słoneczne, dzięki którym jest w nich prąd. Żarówki są na porządku dziennym, a ostatnio nawet telewizory. Przed jurtą zwykle zaparkowany jest motor albo samochód, a na dodatek każdy Mongoł ma w jurcie telefon komórkowy. Nowoczesność dotarła więc również na step.
przez Gobi do Chin
Od naszej ostatniej relacji przemierzyliśmy kilkaset kilometrów pustyni Gobi. Jest to wyjątkowo nieprzyjazne terytorium. O ile w zeszłym tygodniu podkreślaliśmy, że stepy to odpoczynek po Syberii, to pustynia dała nam się mocno we znaki. Można przejechać tu dziesiątki kilometrów, nie spotykając żywego ducha.
Na początku nie było tak źle, bo była twarda droga. Później zamieniła się w piaszczystą i podmokłą ścieżkę. Bardziej pchaliśmy rowery, niż na nich jechaliśmy. W panujących tu warunkach organizm bardzo się odwadnia. Jest taki upał, że mimo picia dużych ilości wody pragnienie nie ustępuje. Tak jak mówił Gliński, najgorsze jest tutaj to niezaspokojone i męczące pragnienie. Próbowaliśmy różnych rzeczy, na przykład gorącej i słodkiej herbaty, co takim upale świetnie gasi pragnienie. Wodę mamy w sakwach, które przytwierdzone są do roweru. Do wody wrzucamy pastylki z minerałami i witaminami. Większe zapasy jadą w samochodzie, który nas eskortuje. Przydarzyły nam się krwotoki z nosa i od upału mamy nieustannie popękane wargi. Dodatkowy problem to wielkie ilości pyłu.
Minęliśmy ogromne wydmy, które nazywają się Khongoryn Els. Jest to piaszczyste pasmo, ciągnące się przez kilkadziesiąt kilometrów. Potwierdzamy opinię Witolda Glińskiego, w którego wspomnieniach ta okolica zapisała się jako najbardziej niegościnna. Co innego należy powiedzieć o ludziach. W małych miasteczkach, które odwiedzaliśmy, spotkaliśmy bardzo miłych i pomocnych Mongołów. Wszyscy, których spotykaliśmy na drodze pozdrawiali nas serdecznie. Zdarzało się nawet, że ludzie zatrzymywali się w samochodach, żeby wysiąść i zapytać się nas, gdzie jedziemy, co czasem możliwe było tylko językiem migowym.
Mieliśmy też po drodze burzę, które są tutaj dość częste. Kiedy Mongołowie zobaczyli, że mokniemy na deszczu, zaprosili nas do jurty na süütej caj. Mogliśmy więc przeczekać burzę pod dachem. Wychodzi na to, że im bardziej surowe terytorium, tym bardziej gościnni są na nim ludzie. Pomimo tych warunków, udawało nam się pokonać około 90 kilometrów dziennie - oczywiście jadąc od świtu do zmierzchu. Z powodu bardzo zmiennych warunków terenowych jest to ogromny wysiłek. Nie jest to płaska pustynia! Musieliśmy przebić się m.in. przez góry sięgające dwóch tysięcy metrów wysokości. Gobi to wydmy, góry i żwirowe równiny, na których rzadko rośnie jakaś zielona namiastka życia.
Drogi są tutaj bardzo specyficzne. Są to tak naprawdę mocno wyjeżdżone przez samochody i motocykle trakty. Ich powierzchnia to istna tarka. Żartujemy sobie, że na tych wybojach i dziurach ?plomby wypadają?. Czasem zdarza się, że taka droga zamienia się w grząski piach i zupełnie nie da się jechać. Przy wysokiej temperaturze dwanaście godzin jazdy na rowerze staje się w takich warunkach katorżniczą pracą.
Nie ma tu też absolutnie żadnych punktów odniesienia. Setkami kilometrów ciągną się równiny, gdzieś daleko majaczą jakieś góry i bardzo łatwo się pogubić. Bardzo trudno ustalić położenie. Nie ma oczywiście żadnych drogowskazów ani znaków. Przez osiemset kilometrów naszej drogi na rowerach widzieliśmy jeden drogowskaz, który akurat wskazywał rozwidlenie dróg. Nawigujemy trochę na wyczucie i pytając o wskazówki napotkanych ludzi. GPS też na niewiele się przydaje. Nie można przenieść tego co pokazuje na rzeczywiste otoczenie. W sumie najlepsza okazała się metoda Glińskiego: trzeba pilnować, żeby budząc się mieć wschodzące słońce na wschodzie, a kładąc się spać mieć ja na zachodzie. Krótko mówiąc kierujemy się metodami dawnych podróżników.
Na Gobi ciekawostką jest największe cmentarzysko dinozaurów na świecie. I nawiasem mówiąc polskie ekspedycje paleontologiczne w latach 70-tych miały wielki wkład w tutejsze wykopaliska.
Mongołowie poruszają się najczęściej samochodami, ale znacznie wygodniejsze są motocykle. Rzadko zdarzają się tutaj konie, a to z powodu braku pożywienia. Zdarzają się też dwugarbnych wielbłądów. Na północy dominowały samochody i konie, ale to również dlatego, że tam są lepsze drogi. Wielbłądy wypierają jednak powoli konie, lepiej wytrzymują tutejsze warunki.
W ciągu dnia upał jest nie do zniesienia, czyli 40 stopni w cieniu. Natomiast w nocy jest około 20 stopni Celsjusza i całkiem przyjemnie. Staramy się uważać na wodę, bo jest tu dużo jej często jest zanieczyszczona.
Mieliśmy przekroczyć granicę mongolsko-chińską przez przejście w miejscowości Shiveehuren. Było to od początku mało prawdopodobne, bo jest to przejście zamknięte dla obcokrajowców. Okazało się jednak, że burze piaskowe zasypały wszystkie drogi do tego przejścia i dystans sto kilometrów od granicy jest nie do przebycia. Mongołowie ostrzegali nas, że jeżeli się tam zapuścimy i nie zostaniemy przepuszczeni, to nie będzie żadnych szans na powrót. Nic nie jest w stanie tam dojechać i nie ma stamtąd żadnego transportu. Musimy więc skorzystać z planu awaryjnego. Będziemy musieli więc przejść granicę w Erenhot. To było od początku wyjście awaryjne, bo wiąże się z bardzo długim objazdem. Teraz ładujemy rzeczy do busa i musimy przedostać się prawie tysiąc kilometrów na wschód. Po przekroczeniu granicy, wrócimy na szlak wędrówki Witolda Glińskiego. Nie dało się tego uniknąć, bo powody tego objazdu są niezależne od nas. Nie możemy też do granicy dojechać koleją, bo jedyna linia kolejowa prowadzi z Ułan Bator do Pekinu.
Śmieszne jest to, że mieliśmy nagrać dzisiaj film, ale w całej stolicy prowincji i jej okolicy (czyli jakieś pół Polski), nie było ani jednej nagrywarki do płyt CD. Po dojechaniu do granicy wsiadamy od razu na rowery, tak, żeby samą granicę już przekroczyć na rowerze. Następnie będziemy wracali na Gobi po stronie chińskiej. Czujemy się rewelacyjnie, mamy mnóstwo energii i pozytywnych wibracji.
Czy na Gobi rosły melony?
Ostatni tydzień miał charakter nieco techniczny. Musieliśmy objechać granicę do przejścia międzynarodowego w Erenhot. Okazało się to o wiele trudniejsze, niż się spodziewaliśmy. Przejechanie 800 kilometrów zajęło nam 5 dni, a jechaliśmy samochodem. Takie są realia podróżowania po mongolskich drogach, a raczej bezdrożach. Nawet główna droga z Ułan Bator do Chin jest drogą gruntową, co znacznie utrudnia jazdę. Raz musieliśmy razem z kierowcą przez 30 godzin wydobywać samochód z piasku. Ostatecznie jednak udało nam się przekroczyć granicę.
Samo przekroczenie dla nas odbyło się bez przeszkód, ale byliśmy świadkami problemów innych podróżnych. Pewnej turystce stojącej w kolejce przed nami, chyba z Francji, kazano zgłosić się do swojej ambasady, bo nie zgadzało się coś ze zdjęciem w paszporcie. Po przejściu granicy musieliśmy wrócić na szlak koleją. W końcu dotarliśmy do miasta Jiayuguan w Chińskiej prowincji Gansu.
Lada chwila wyruszamy na rowerach w kierunku Tybetu. Czekamy tylko na resztę bagaży, które jechały innym składem. Będziemy się poruszali po Jedwabnym Szlaku, na którym Jiayugan było ważnym ośrodkiem. Znajdujemy się pomiędzy gorącymi piaskami pustyni a przedgórzami Qilian Shan. Z jednej strony mamy 40 stopni i pustkowie, a z drugiej zaśnieżone szczyty o wysokości ponad 5000 metrów.
Natomiast atmosfera jest tutaj świetna. Chińczycy są bardzo sympatyczni. My jesteśmy dla nich dużą atrakcją, bo przejeżdżamy przez miasta nieturystyczne. Miejscowi próbują z nami coś zagadać i robią nam zdjęcia. Dla nich jest niepojęte, że nie znamy chińskiego, co jest dosyć ciekawe. Dodatkowo, kiedy nie rozumiemy języka mówionego, często próbują nam coś napisać. My oczywiście znamy zupełne podstawy, czyli ?nie?, ?tak? czy ?dziękuję?. Porozumiewamy się więc na migi albo czasem po angielsku.
Miedzy Mongolią a Chinami jest właściwie przepaść cywilizacyjna. W Mongolii dojeżdża się na granicy do małego miasteczka rodem z dzikiego zachodu. Po przekroczeniu granicy znajdujemy się w tętniącym życiem mieście, w którym jest normalna infrastruktura i asfaltowe drogi. Jest tu sygnalizacja świetlna i idealny porządek. Chiny są bardzo rozwinięte - miasta są nowoczesne i w naszej skali ogromne. To prawdziwy przeskok z XIV, XV wieku do nowoczesnej rzeczywistości. Postęp, który poczynił ten kraj, jest niesamowity. To dobry początek naszej przygody z Chinami.
Zauważyliśmy również wielkie różnice kulturowo-społeczne. W Chińskich miastach jest mnóstwo restauracji i knajp, co w Mongolii praktycznie w ogóle nie ma miejsca. O godzine 6 rano ludzie wybierają się na główne place miast i ćwiczą. Są ogólnodostępne siłownie, gdzie wszyscy, również starsi, uprawiają sport. Wszyscy są tutaj w doskonałej formie fizycznej.
Cały czas porównujemy swoje przeżycia i treść książki Rawicza. Tajgę i Syberię odbieramy tak samo i mamy bardzo podobne odczucia. Wiemy też, że Gliński musiał uciekać z okolic miast przy rzece Witim i potem wzdłuż tej rzeki. Wiemy to dlatego, że tutaj jest najbardziej naturalny szlak wiodący na południe. Tylko dlatego przejście tej trasy było możliwe. Musiał też iść później bardziej na południowy-wschód, bo inaczej schodziłby na południe przez Chiny, mijając Mongolię. Idąc tak, jak podejrzewamy, uciekinierzy dotarli nad Bajkał. Rawicz trafnie opisał okolice Bajkału i trasę, która tamtędy wiedzie.
Jest dla nas również jasne, że Rawicz nieco podkoloryzował opowieść Glińskiego, jeśli chodzi o Mongolię i tamtejsze okolice, ale trochę go poniosła fantazja literacka. Musimy się zastanowić nad opisem rzeki Barguzin, bo w książce bohaterowie przekraczają ją trzykrotnie, a sama rzeka wpływa prostopadle do Bajkału. Barguzin płynie jednak wzdłuż Bajkału, ale nad tym jeszcze pomyślimy. Rawicz pisał też na przykład, że w Mongolii są domy o płaskich dachach, nie wspominając przy tym nawet słowa o jurtach. Uważamy to za kompletne nieporozumienie, szczególnie, że tu prawie nie ma domów i są niemalże wyłącznie jurty.
O Gobi Rawicz pisze, że tygodniami trzeba było przedzierać się przez piaszczyste wydmy. Ale na Gobi prawie nie ma wydm. Przechodziliśmy przez wydmy, ale to tylko kilkanaście kilometrów naszej trasy. Wydmy występują tu punktowo. Podejrzewamy, że Gliński w swoim raporcie coś wspomniał o wydmach, a Rawicz to rozbudował, tworząc z Gobi wielką piaszczystą pustynię. Podłoże jest tutaj piaszczyste, ale też bardzo żwirowe, przez co grzęzły nam rowery.
Naszym zdaniem przejście Gobi to niebagatelne wyzwanie i rzecz prawie niemożliwa. Ilość wody, która jest tutaj potrzebna i olbrzymi wysiłek są niewyobrażalne. Myślimy więc, że Gliński przebył najwyższy i najbardziej wysunięty na zachód skrawek pustyni. To by się również zgadzało z książką, w której uciekinierzy uznali pasmo górskie, które zobaczyli, za Himalaje. Naszym zdaniem widzieli po prostu pasmo Qilian Shan, u podnóża którego się w tej chwili znajdujemy. Natomiast pustynia na wschodzie jest po prostu nie do przebycia bez zapasów wody.
Rawicz opisywał również rolnictwo w Mongolii, a rolnictwo tam praktycznie nie istnieje. Gospodarka opiera się tam na hodowli, głównie owiec i kóz. W książce jest mowa o tym, jak uciekinierzy pokazywali Mongołom lepsze sposoby młócenia ziarna. Kłopot w tym, że nie ma tu żadnych obsianych zbożem pól, dieta jest mleczno-mięsna, o czym z kolei Rawicz w ogóle nie wspomina. Pisał też, że bohaterowie książki wchodząc do Mongolii natrafili na pasmo górskie Chentej. Byliśmy w tej okolicy i wiemy, że składa się z bardzo wysokich gór - najwyższy szczyt Dzałuczud osiąga wysokość 2751 m n.p.m. W takim razie przejście grupy przez te góry jest mało prawdopodobne.
Wygląda na to, że raport Glińskiego był dla Rawicza podstawą jego opowieści, ale jest tam zbyt wiele luk, żeby uznać, że przeszedł on tą trasę osobiście. Połączył to, co z niego zapamiętał ze swoją wiedzą, dlatego znalazło się tam kilka nieścisłości. Pojawiają się np. takie błędy jak opowieść, że Chińczycy spławiają towary rzeką. To niemożliwe z historycznego punktu widzenia, bo Chińczyków tam wtedy nie było. Zostali wygnani w roku 1920 po utworzeniu niepodległej Mongolii. Chin są traktowane tak, jak zasługuje na to były okupant. Poza tym rzek jest tu niewiele, a te, które są nie nadają się do transportu towarów, a już na pewno nie spławiano nimi dostaw melonów, bo skąd by się tutaj wzięły? Niemniej wszystkie te informacje znajdujemy u Rawicza. Wkrótce zobaczymy, ile jest prawdy w jego opisach Tybetu?
Pustynia Gobi po stronie chińskiej...
Mamy za sobą 500 km w Chinach. Zmierzamy w kierunku Golmudu, gdzie jest granica z Tybetem. Mieliśmy cały czas wiatr w twarz, co było piekielnie uciążliwe. Na dodatek walczyliśmy z pyłem z wykopów przy pracach drogowych i okolicznych piasków.
Pustynia Gobi po stronie chińskiej jest zupełnie inna niż w Mongolii, głównie z powodu stopnia w jakim jest zagospodarowana. To niesamowite, ale są tu miasta, często całkiem duże. Jest o wiele lepsza infrastruktura drogowa. Mamy do dyspozycji tylko autostrady, właściwie trudno jest znaleźć jakieś mniejsze boczne drogi. Ale na szczęście szerokie pobocza umożliwiają nam korzystanie z nich. Bardzo widowiskowe jest to, że Chińczycy wykorzystują pustynię do produkowania energii - są tu setki, jeśli nie tysiące wiatraków. Na drogach widać, że ciągle dowożone są kolejne elementy do budowy następnych. Widzieliśmy też mnóstwo paneli słonecznych. Pustynia nie jest więc martwym miejscem, jest źródłem odnawialnej energii. Dzięki agrotechnice udało się też zamienić jej część w pola uprawne. Uprawia się tutaj kukurydzę, ale również melony, o których pisaliśmy ostatnio. Może Rawicz miał proroczą wizję? J
Na drogach jest wielki ruch, praktycznie całą dobę we wszystkich kierunkach ciągną sznury samochodów osobowych i TIR-ów. Tego nie było w Mongolii w ogóle. Mamy mnóstwo spotkań z Chińczykami. Wszyscy zatrzymują się i chcą mieć z nami zdjęcie. Wszystko dlatego, że nie ma tu turystów z Zachodu. Ci, którzy odwiedzają te regiony, to turyści z Chin i Japonii. Język angielski jest tu prawie nieznany, więc komunikujemy się głównie na migi. Od knajpy po rozmowę na ulicy używamy komunikacji migowej.
W restauracjach menu jest zawsze po chińsku, więc zamawiamy posiłki w ciemno, a później czekamy z zaciekawieniem co dostaniemy. Nie mieliśmy większych wpadek. Jesteśmy bardzo zadowoleni z tego, co tutaj dostajemy do jedzenia. Z ciekawszych dań dostaliśmy raz zupę, na którą składały się wrzątek, ścięte jajko i kilka łyżek cukru, a kiedy indziej bułki drożdżowe o smaku ryby. Kuchnię mamy więc bardzo zróżnicowaną. W gastronomii Syberią, Mongolia i Chiny to zupełnie inne światy. Tutaj kuchnia jest bogata, przywiązuje się wielką wagę do gotowania, kucharze nie żałują przypraw. Jest mnóstwo owoców i warzyw. To wspaniała odmiana po wszechobecnej w Mongolii baraninie z cebulą. Na dodatek każdy posiłek jest ceremonią, podczas gdy w Mongolii służył wyłącznie zaspokojeniu głodu. Mamy taki efekt jo-jo, bo odbiliśmy sobie trzy miesiące bardzo marnego jedzenia. Trzeba przyznać, że strasznie się teraz objadamy.
W porównaniu z wcześniej przemierzanymi terenami wielka różnica polega również na tym, że jeszcze nikt nas tu nie zaprosił do domu. Pewnie jest to spowodowane tym, że do tej pory albo nie było na naszym szlaku wielkich miast albo je omijaliśmy, a w dużym mieście kontakt między ludźmi jest zdecydowanie inny. Ponadto, trudno jest się dogadać z Chińczykami. W małych wioskach kontakt jest bardziej bezpośredni. Tylko raz właściciel przydrożnej restauracji, koło stacji benzynowej, pozwolił nam przenocować w budynku restauracji.
Z drugiej strony odkąd jesteśmy w Chinach, ani razu nie spaliśmy w namiocie. Jest tutaj bardzo ciepło. Nie pada tu deszcz, co noc śpimy pod gwiazdami, zazwyczaj przy drodze, np. pod wiaduktem albo w jakimś tunelu. Dzisiaj śpimy w sąsiedztwie budowy. Kilka metrów od nas stoją maszyny drogowe, jakieś koparki, dźwigi i inne urządzenia. Właściwie cała autostrada, po której się poruszamy, jest wielkim placem budowy, zresztą tak jak większość tych zachodnich prowincji.
W Chinach robota wre właściwie wszędzie. Mijaliśmy niedawno słynny Chiński Mur, a raczej jego początek. Była tam świetnie zachowana twierdza, która stanowi wielką atrakcję turystyczną. Natomiast koło Dunhuang, czyli miasta, z którego dzisiaj wyjechaliśmy, są niezwykłe jaskinie. Nazywają się Magao i od VII/VIII wieku istniały w nich świątynie buddyjskie. W bardzo dobrym stanie zachowały się tam rysunki naskalne i wiele ciekawych eksponatów, np. pierwsza na świecie drukowana książka z X wieku. Wszystko mieści się w muzeach wykutych w skale, które otacza pustynia. Oprócz tego w Gansu, czyli w prowincji, w której jesteśmy, znajduje się chiński kosmodrom.
To prawdopodobnie nasz ostatni dzień na pustyni. Przed nami przełęcz o wysokości 1000 metrów n.p.m., a za nią rozciąga się już historyczny obszar Tybetu. Rozstajemy się z pustynią. Dunhuang jest właśnie takim ostatnim pustynnym przystankiem na naszej trasie, bramą do Tybetu. Nazywano je kiedyś miastem piasków, ponieważ rozciągają się wokół niego wielkie wydmy, które osiągały ponoć do 1700 metrów wysokości. Przez te tereny przebiegał w przeszłości Jedwabny Szlak.
Na zakończenie chcemy podkreślić, że jest tutaj bardzo bezpiecznie. Nie mieliśmy żadnych problemów. Złapaliśmy dopiero jedną gumę, więc sprzęt spisuje się na medal. Czeka nas Tybet, czyli wielkie wysokości, które mogą przysporzyć największych problemów. Spróbujemy to zrobić to w jeden tydzień.
Ile węgla potrzebuje jednostka w Tybecie?
Mamy za sobą tydzień pełen przygód. W Chinach przejechaliśmy już ponad 1000 kilometrów. Natomiast na rowerach, łącznie z Mongolią, prawie 2000 kilometrów. Do Lhasy mamy jakieś 1100 kilometrów. Powinno nam to zająć jakieś 14 dni.
W tym momencie wjeżdżamy na płaskowyż tybetański. Przez ostatni tydzień podróżowaliśmy przez obszar prowincji Qinghai. Historycznie było to terytorium Tybetu, dość górzyste i miejscami pustynne. Największym wyzwaniem było tu pokonanie przełęczy pomiędzy górami Ałtyn-Tag i Qilian Shan. Musieliśmy się wspiąć na wysokość ok. 2600 metrów, z czego 1500 metrów zrobiliśmy jednego dnia. Większość terenów Qinghai to jeden wielki plac budowy. Powstaje tu też nowa autostrada, ale my możemy poruszać się tylko drogami szutrowymi, czyli w piasku i pyle, a na dodatek ciągle omijając buldożery i inne maszyny budowlane.
Mieliśmy też pierwsze przygody w wysokościami. Na 3000 tysiącach metrów pojawiają się problemy z tlenem. Trudniej się oddycha i jest gorzej ze snem. Na szczęście można się do tego przyzwyczaić. Przed nami wjazd na wysokość 4800 metrów, a z planu podróży wynika czasem dotrzemy nawet do 5000 metrów n.p.m. Takie wysokości mogą już być śmiertelnie niebezpieczne, a choroba wysokościowa ma na nich dużo poważniejszą postać. Zbyt mały dopływ tlenu do mózgu może zakończyć się tragicznie. Musimy więc bardzo uważnie obserwować, czy nie pojawiają się oznaki choroby wysokościowej. Jeżeli pojawi się problem, będziemy musieli albo zejść niżej albo zostać na jednej wysokości i czekać na aklimatyzację. Wysokość jest teraz dla nas największym wyzwaniem.
W pustynnej kotlinie Cajdamskiej dopadła nas burza piaskowa. To bardzo dziwne zjawisko - drobny piach wciska się dosłownie wszędzie. Nie da się temu zapobiec. Nam udało się schronić na stacji benzynowej, która jest jeszcze w budowie. Tam spędziliśmy noc i przeczekaliśmy burzę.
Zaskoczyło nas zagrożenie, jakim są psy pasterskie, czasem bardzo agresywne. Raz zaatakowały nas dwa takie bydlęta. Na szczęście byliśmy na zjeździe, więc udało nam się uciec, chociaż nawet przy prędkości 40km/h nie byliśmy dość daleko od nich. Udało się je odpędzić dopiero kamieniami.
Mieliśmy też do czynienia z ekstremalnymi temperaturami. Na przełęczy nocą był mróz, a po wjeździe na pustynię mieliśmy na termometrze 52 stopnie! W takim upale wydaje się, że skóra płonie żywym ogniem. Teraz spodziewamy się raczej niskich temperatur, nawet po kilkanaście stopni poniżej zera. Wygląda na to, że pogoda nie będzie nas rozpieszczać. Na wysokościach, które nas czekają, każdy wysiłek jest trudniejszy. Każdego dnia jesteśmy wycieńczeni, ale przemy do przodu.
Na zjazdach udaje nam się rozpędzić nawet do 70 kilometrów na godzinę, ale z kolei na podjazdach nie jesteśmy w stanie jechać szybciej jak 4 kilometry na godzinę, niemalże pchając rowery.
Dalej jesteśmy niezwykłą ciekawostką dla wszystkich Chińczyków i teraz Tybetańczyków, którzy na tych terenach nie mieli kontaktów z białymi. Wciąż niemożliwa jest rozmowa po angielsku, więc dosyć śmiesznie się dogadujemy. Porozumiewamy się na migi, czasami rysujemy i pokazujemy na obrazkach. Panuje tutaj duży ruch samochodowy i kierowcy też często nas pozdrawiają trąbiąc klaksonami. Czasami się zatrzymują, żeby sobie z nami zrobić zdjęcia. Dzisiaj ekipa robotników robiła sobie z nami zdjęcia komórkami. Ludzie są bardzo mili, często nas do siebie zapraszają i częstują przy tym pyszną kuchnią.
Trzeba jednak przyznać, że większość ludności tego regionu mieszka w miastach. Poza nimi jest bardzo niewiele osiedli. To zaskakujące, że w kraju o ponad miliardowej populacji można czasem przebyć sto, sto kilkadziesiąt kilometrów i nie zobaczyć jednej osady. Poza miastami przejeżdżamy przez olbrzymie, wyludnione obszary. Może również z tego powodu tak bardzo kibicują nam kierowcy napotykanych ciężarówek?
Największym problemem na tym odcinku trasy jest brak wody. Nie ma tutaj żadnych rzek ani innych źródeł wody i bardzo trudno ją zdobyć. My na szczęście mamy duży zapas płynów, bez których byłoby bardzo niebezpiecznie, bo groziłoby nam odwodnienie.
Bardzo się cieszymy, że za chwilę będziemy mieć za sobą wszystkie pustynie. Przez ostatnie tygodnie mieliśmy już serdecznie dosyć pustynnych klimatów. Ciągłe zapylenie i kurz spowodowały, że bez przerwy kaszleliśmy i krztusiliśmy się.
Dzisiaj minęliśmy posterunek wojskowy strzegący wjazdu na te tereny. Panuje tu dziwna sytuacja, bo nie do końca wiadomo, jak cudzoziemcy mogą się poruszać po tym terytorium. Teoretycznie istnieją pozwolenia, ale z drugiej strony pojedynczy podróżnicy nie mają szans ich uzyskać. W zasadzie nie ma tu mowy o swobodnym podróżowaniu, ale z drugiej strony wszyscy to robią.
W tych dniach wkraczamy w głąb historycznego terytorium Tybetu. Świadczy o tym miedzy innymi obecność ogromnej ilości wojska, policji i zmilitaryzowanych szkół różnych służb. Skalę zjawiska ilustruje nasza ostatnia przygoda na szlaku. Otóż kilka dni temu mijał nas nie kończący się konwój ciężarówek wojskowych. Nie było w nich żadnego sprzętu ani żołnierzy. Doliczyliśmy się około trzystu sztuk. Potem okazało się, że jechały po zaopatrzenie dla jednostki. Ten sam konwój wracał załadowany węglem. Zobaczymy, co będzie dalej. Całe szczęście, że za czasów Glińskiego nie było tu Chińczyków. Podróż do wolności byłby wtedy o wiele trudniejsza, o ile w ogóle wykonalna.
Spaleni słońcem w Tybecie
Pozdrawiamy z płaskowyżu tybetańskiego, z wysokości ponad 4700 metrów. To naprawdę wysoko. Zatrzymaliśmy się na odpoczynek dużo wcześniej, bo szybko robi się zimno. Jest u nas godzina 20:00, a temperatura już spadła poniżej zera. Mamy za sobą bardzo ciężki tydzień. Nocleg znaleźliśmy w małej chatce wśród kompletnego pustkowia. Nie wiemy czemu lub komu służyła wcześniej. Musieliśmy się jednak schronić przed ciężkimi warunkami.
Pokonaliśmy dwie przełęcze, w tym jedną na wysokości 5000 metrów. Jazda tu na rowerze jest tu bardzo trudna. Znacznie trudniej się oddycha. Dodatkowo, na tej części płaskowyżu są wyjątkowo silne, porywiste wiatry. Pewnego razu musieliśmy z tego względu przerwać jazdę. Nawet zjeżdżając z górki, a więc przy większej prędkości, byliśmy przez wichurę spychani z drogi. Zmagamy się z zimnem, wiatrem i bardzo ostrym słońcem, które niemal spala twarz.
Czeka nas teraz przełęcz o wysokości 5200 metrów. Powinniśmy ją pokonać w ciągu dwóch dni. Od momentu wjazdu na płaskowyż przejechaliśmy już około 450 kilometrów, a do Lhasy zostało nam jeszcze 600 kilometrów. Mamy nadzieję, że uda nam się tam dotrzeć w ciągu najbliższych 10 dni, ale zależy to głównie od warunków atmosferycznych, które są bardzo zmienne. Najbardziej nieprzewidywalne są te porywiste wiatry.
Cały czas spotykamy się z wielką gościnnością, chociaż jeszcze nie spotkaliśmy Tybetańczyków. Zatrzymują nas natomiast robotnicy pracujący nad nową siecią elektryczną z Pekinu do Lhasy. Są dla nas bardzo mili i gościnni, robią sobie z nami zdjęcia. Poza tym pytają się o trasę i bardzo nam kibicują. Podobnie zachowują się kierowcy na drogach. Zdarzało się nawet, że ludzie zwalniali i jechali równolegle z nami, po czym otwierali okna i robili nam zdjęcia. Spotkaliśmy też grupę niemieckich inżynierów, którzy nazwali nas Polish Heroes. Nie ma tu żadnych turystów. Niesamowite jest zresztą to, że w tym zamieszkanym przez miliard ludzi kraju, jest tyle pustych terenów. Na płaskowyżu tybetańskim jest absolutna pustka, nie ma wiosek, ani tym bardziej miast. Wniosek jest prosty: znowu znaleźliśmy się na obszarach bardzo nieprzyjaznych dla człowieka.
Na szczęście ludzie, których spotykamy na drodze, bardzo nas wspierają. Często obdarowują nas owocami, słodyczami i ciastkami. Zawsze życzą powodzenia i widać, że są z nami. Najsympatyczniejsze jest to, że robią to zupełnie bezinteresownie i zawsze chcą nas czymś obdarować. Jeden człowiek podarował nam trzy butelki wody, bo tylko tyle miał. Robotnicy z kolei zawsze przyjmują nas w swoich bazach i zapraszają na ciepłą zupę i kolację. Krótko mówiąc, niezależnie od tego, co napotkani ludzie posiadają, zawsze starają się tym z nami podzielić. Teraz, w pełnię księżyca, zaczyna się tutaj święto nadchodzącej jesieni i wszyscy robią sobie prezenty z pysznych nadziewanych ciastek, zwanych ciastkami księżycowymi. My również je ciągle dostajemy, co bardzo nam odpowiada, bo w czasie takiej podróży jesteśmy ciągle głodni.
Ciekawie przedstawia się też sprawa tutejszych władz. Otóż nie do końca można tu legalnie podróżować turystycznie. To jest jednak teoria. My nie mieliśmy żadnego problemu. Co więcej, władze nam raczej pomagają. Warto wspomnieć, że to policjanci ugościli nas w tej chatce, w której dziś spędzamy noc. Zostawili nam nawet tlen. Baliśmy się, jak zareagują tutejsze władze na trzech samotnych rowerzystów na terenie Tybetu, ale na razie wszystko jest w porządku. Miejmy nadzieję, że tak pozostanie.
Tlenu jest tu tak mało, że nawet trudno się mówi. Trzeba bardzo często wciągać powietrze, bo jest pojawia się uczucie, jak gdyby w ogóle nie było powietrza w płucach. Robotnicy, których tu spotykamy, mają w bazach butle z tlenem. Zawsze przed snem muszą sobie zaaplikować odpowiednią dawkę, żeby dotlenić mózg. Po drodze widzieliśmy też takie porzucone puste pojemniki po tlenie, co jest dowodem na to, że tutaj to naprawdę duży problem. Tym bardziej, że robotnicy pracują powyżej 5000 metrów n.p.m., więc są bardziej narażeni na chorobę wysokościową niż my.
Niemniej dokuczliwe jest połączenie ostrego wiatru i słońca. Jedziemy cały czas w okularach lodowcowych, które są bardzo przyciemnione. Promieniowanie słoneczne jest tu na tyle intensywne, że nawet przy zachmurzeniu nie da się wytrzymać bez okularów. Suchy wiatr powoduje też ciągły kaszel, ale jakoś dajemy radę.
Z naszej rozmowy z Glińskim wynika, że nasza sytuacja jest zupełnie inna. Jemu pomagali tutaj tybetańscy nomadzi, nas goszczą chińscy robotnicy budowlani. Dziś mimo, że jesteśmy na pustkowiu, mamy tu asfaltową drogę i elektryczność. Wygląda na to, że kolektywizacja po rewolucji kulturalnej wymiotła stąd nomadów. Nie mamy więc okazji spotkać koczowników z opowieści Glińskiego. Natomiast droga jest tutaj dużo łatwiejsza do przebycia, niż pustynia Gobi, ponieważ mamy stale dostęp do wody. Podejrzewamy, że do Lhasy zostało nam jakieś 6-7 dni podróży. Choć jak pokazała pogoda, wszystko jeszcze może się zmienić w każdej chwili.
Wiatr w oczy i spotkanie z chińską armią
Jesteśmy 80 kilometrów przed Lhasą. Właśnie pokonaliśmy najdłuższy dystans etapu rowerowego - 152 kilometry! Zajęło nam to ponad 13 godzin. Wyjechaliśmy wcześnie rano i jechaliśmy po bardzo wygodnie ukształtowanym terenie. Udało się, bo było też wiele odcinków jazdy z góry.
Natomiast okazało się też, że można mieć wroga w Tybecie. Jest nim wiatr. Dzisiaj był pierwszy dzień, od dwóch tygodni, kiedy nie wiało nam w twarz. Do tej pory wiatr towarzyszył nam cały czas. Ponieważ jest bardzo silny, bardzo nam to doskwierało i spowalniało naszą jazdę. Z tego powodu dziennie pokonywaliśmy małe odcinki rzędu 40-45 kilometrów, chociaż w tym terenie bez trudu moglibyśmy robić 90 albo 100 kilometrów. Pod wiatr, przy obciążeniu od 25 do 30 kilogramów, w zależności od ilości wody, było naprawdę ciężko. Mniej wody wieziemy tylko na obszarach zaludnionych, bo wtedy możemy liczyć na pomoc.
Wiatr powoduje również zmęczenie psychiczne. Nieustający nawet na chwilę huk porywistych podmuchów powoduje w końcu ból głowy i działa bardzo demotywująco. Na dodatek wysokość, 4500 metrów n. p. m. i wyżej oraz mała ilość tlenu jeszcze ten efekt wzmacniają. Trzeba też pamiętać, że to zimny wiatr, którego uderzenia często powodują uczucie bólu w całej twarzy.
Nawet na zjazdach, na których moglibyśmy zjeżdżać bardzo szybko, musieliśmy często mocno pedałować, żeby w ogóle poruszać się do przodu. Czasami podmuchy przychodziły z boku i byliśmy spychani do rowu. Jakby tego było mało, zdarzały się burze śnieżne i grad. Etap przez Wyżynę Tybetańską polegał więc na całodziennej walce z wiatrem we wszystkich jego nieprzyjaznych odmianach.
Czasami jechaliśmy najwyżej 6-7 km/h, co jest tak naprawdę tempem marszu, a przecież jedziemy na rowerach niezłymi, utwardzonymi szlakami . Po dzisiejszym etapie widać, jak bardzo sam wiatr hamuje nasze postępy - poruszamy się mniej więcej cztery razy wolniej. Podczas noclegów stanowi też ogromne utrudnienie, bo wielokrotnie robicie namiotów jest po prostu niemożliwe.
Pokonana właśnie przez nas przełęcz Tang-Gu-La, wznosi się na wysokość ponad 5000 m n.p.m. Już o tej porze roku jest tam bardzo zimno. Zresztą na tym etapie dość często musieliśmy usuwać szron z rowerów. Z drugiej strony w ciągu jednego dnia mieliśmy słońce, deszcz, śnieg i grad. W pewnej chwili z powodu wiatru zastanawialiśmy się nad jazdą w nocy, mimo minusowych temperatur, bo tylko wtedy pogoda się uspokajała.
Krótko mówiąc, Tybet dał nam mocno w kość. Śmieszne jest to, że gdyby wiatr wiał z drugiej strony, to kończylibyśmy już pewnie ekspedycję. Widzieliśmy rowerzystów jadących w przeciwnym kierunku. Poruszali się błyskawicznie.
Na razie spotykamy oczywiście tylko chińskich turystów. Kiedy nocowaliśmy w Golmudzie, widzieliśmy w hotelu Chińczyka, który wyruszał na rowerze w tym samym kierunku co my. Ale nie mogliśmy go później odnaleźć na trasie. Spotkaliśmy innego rowerzystę, który jechał z eskortą samochodową. Obu tych Chińczyków widzieliśmy później w samochodzie, bo wiatr jednak ich pokonał i nie dokończyli trasy na rowerze.
Ich honoru broni jednak ich rodak, którego spotkaliśmy wczoraj, tyle tylko, że on, ze względu na huraganowy wiatr, prowadzi swój rower. Dla nas to zbyt wolno. W ten sposób moglibyśmy nie dotrzeć do Lhasy nawet do końca roku.
Poza tym mieliśmy ciekawe spotkanie cztery dni temu. Ponieważ śpimy często w miejscach przypadkowych, takich jak stacje benzynowe, czy baraki robotników, udało nam się trafić do zwykłego tybetańskiego domu. Mieliśmy okazję zobaczyć tutejszą rodzinę, zwyczajną i biedną. Przyjęli nas w swoim małym domu, o powierzchni kilkunastu, może 20 metrów kwadratowych. Dom zbudowany był z kawałków kamienia, które uszczelniono nawozem jaka. Z takiego samego surowca był też wykonany dach. W środku był piecyk, na którym ciągle gotowała się herbata. Mieszkało tam małżeństwo, którego dzieci wyjechały na studia do innego miasta. Pomimo ogromnej bariery językowej, byliśmy podjęci w bardzo miły i ciepły sposób.
Warto też wspomnieć o buddyjskich pielgrzymach, wędrujących do Lhasy. Spotkaliśmy pierwszych jakieś dwa dni temu. Od innych pielgrzymów na świecie odróżnia ich sposób, w jaki się poruszają. Co trzy kroki, cały czas recytując mantry, pielgrzymi wykonują pełen pokłon, czyli dosłownie kładą się całą długością ciała na ziemi z rękami wyciągniętymi w kierunku marszu. Ich dłonie są zabezpieczone specjalnymi ochraniaczami, czasami po prostu z kawałków opony, a kolana i klatkę piersiową chroni przed kamieniami coś w rodzaju fartucha. Są w stanie pokonywać kilkanaście kilometrów dziennie, a ich pielgrzymki trwają nawet kilkanaście miesięcy. Wierzą, że taka praktyka oczyszcza ich ciało, mowę i umysł.
Mijamy ich w bardzo bliskich odstępach, bo korzystamy z tych samych dróg, pełnych też innych pojazdów, które na nich nieustannie trąbią. Czasami wygląda to na spory chaos. Pielgrzymi poruszają się w kilkuosobowych grupach. Czasem takiej grupie towarzyszy samochód z zaopatrzeniem.
Poza tym Tybetańczycy poruszają się głównie na motocyklach obwieszonych najprzeróżniejszymi ozdobami. Siedzenia wyłożone są kolorowymi dywanikami z mnóstwem frędzli, znaczków i światełek. Głównym elementem wyposażenia są jednak odtwarzacze ze wzmacniaczami, z których nieustannie rozbrzmiewa głośna muzyka. Co ciekawe nie używają ani taśm ani płyt ? muzyka jest zapisana na kartach SDS albo na urządzeniach USB.
Dla nas natomiast hitem ostatnich dni jest wizyta w wojskowym ambulatorium. Trafiliśmy tam przypadkiem, bo placówka przylegała do bazy robotników. Wojskowy lekarz dokładnie nas przebadał, sprawdzając czy mamy chorobę wysokościową. Przepisał nam kilka leków, a noc spędziliśmy w izolatce medycznej. Przed snem podano nam tlen ? podobnie jak robotnikom. Spotkani przez nas przedstawiciele chińskiej armii najwyraźniej bardzo się starają, żeby nasza podróż do Lhasy przebiegała bezpiecznie.
W miarę zbliżania się do miasta spotykamy posterunków. Ale ani razu nie byliśmy jeszcze kontrolowani! Wręcz przeciwnie, patrole kibicują naszej wyprawie i odbieramy od żołnierzy pełniących na nich służbę serdeczne gratulacje. Jesteśmy więc bardzo dobrze traktowani przez chińskie władze. Niedawno przekroczyliśmy administracyjną granicę Tybetańskiego Regionu Autonomicznego. Jest tu dużo wiosek i osad, podczas gdy na północy nie widzieliśmy prawie nikogo. Było to jedno wielkie pustkowie. Tam mijaliśmy tylko robotników, którzy budują sieci energetyczne z Golmudu do Lhasy.
Ze stolicy Dalajlamów wyruszamy w Himalaje
Po pokonaniu północnej części Płaskowyżu Tybetańskiego dotarliśmy do stolicy Tybetu, Lhasy. Był to zdecydowanie najtrudniejszy etap naszej wędrówki, głównie z powodu porywistego wiatru i tym samym dużego wysiłku na wysokościach przekraczających często 5000 n.p.m. Dopiero w Lhasie mogliśmy się zregenerować. Odpoczywaliśmy przez trzy dni.
Witold Gliński nie miał takiej możliwości, a przedarcie się przez Tybet to potworny wysiłek. Jesteśmy prawie pewni, że podróżował podobną trasą do naszej. Ten etap był szczególnie trudny z uwagi na warunki atmosferyczne. W nocy temperatura bardzo często spada poniżej zera, ale w ciągu dnia też jest zimno. Trudno nam sobie wyobrazić, jaki to musiał być wysiłek dla grupy, która pokonała pieszo również Syberię i Gobi.
W książce Rawicza znajdują się opisy wspinaczek. My do tej pory nie trafiliśmy na odcinek wymagający technik wspinaczkowych. Wszystkie te góry można przemierzać po prostu na piechotę, a schodzenie z dostępnych szlaków musi być skrajnie niebezpieczne. Jak pamiętamy, wg Rawicza uciekinierzy posługiwali się w czasie rzekomych wspinaczek narzędziami wykonanymi z drutu znalezionego i oczyszczonego z rdzy w oazie na środku Gobi. Ech, poniosła go fantazja!
Tak czy owak, Lhasę mamy za sobą, natomiast uciekinierzy jej nie odwiedzili, ani w rzeczywistości, ani w książce. Stolica Tybetu, licząca sobie ok. 120 tys. mieszkańców, okazała się miastem bardzo rozległym, ponieważ są tu tylko parterowe budynki. Klimat jest bardzo przyjemny - mogliśmy chodzić w krótkim rękawku. Co jednak najważniejsze, po naszych wcześniejszych przygodach wydaje nam się, że jest tu niemal bezwietrznie.
Mieszkaliśmy w zajeździe, którym zarządzała doskonała ekipa. Mieli świetną pralnię, dzięki czemu zdążyliśmy wyprać wszystkie nasze, bardzo już brudne rzeczy. Było to jedyne miejsce, w którym mogliśmy spać, bo nie mamy tzw. permitu na podróżowanie po Tybecie. Takie pozwolenie jest kontrolowane przy meldunku w normalnych hotelach. W takich prywatnych firmach jak nasza, nikt tego pozwolenia nie sprawdza.
Oczywiście odwiedziliśmy Pałac Potala, czyli dawną siedzibę Dalajlamów. Robi on niesamowite wrażenie, podobnie jak tłumy wyznawców, w tym pielgrzymów, których mijaliśmy pod drodze. Do świątyń ustawiają się długie kolejki, a w środku panuje tłok, ale atmosfera jest niepowtarzalna.
Jedziemy tzw. ?Friendship Highway", prowadzącą do Katmandu. Przed nami tereny gęsto zaludnione, co będzie dla nas wielką odmianą, bo wcześniej mijaliśmy tylko pustkowia, gdzie w ogóle nie było ludzi. Dla uciekinierów musiało to być ogromne utrudnienie. Nie mieli przecież ze sobą żadnych zapasów, więc mogli liczyć głównie na pomoc tubylców. Nie ma tu zbyt wielu zwierząt, pojawiają się sporadycznie. Czasami tylko widzimy z daleka świstaki. Dziś w chińskim Tybecie nie ma już dawnych koczowników, którzy mogli udzielić pomocy grupie Glińskiego.
Za Lhasą pokonaliśmy przełęcz Kampala, na wysokości 4800 m n. p. m. Podjazdy były strome, więc droga okazała się znów wycieńczająca. Ciągle rozmawiamy o tym, że dla uciekinierów musiał to być tym większy wysiłek. Zbliżamy się do Himalajów. Najbliższe kilkaset kilometrów to tak naprawdę ostatnia wielka przeszkoda na trasie do Indii. Będziemy więc mieli okazję zobaczyć, jakim wyzwaniem te góry były dla ludzi wyczerpanych drogą przez Syberię, Buriację, Mongolię i Wyżynę Tybetańską.
Już teraz widać szczyty przekraczające sześć, a nawet osiem tysięcy metrów. A więc znów czekają nas większe wysokości, bo sama Lhasa jest położona na 3600 m. n.p.m. Oznacza to również pogorszenie warunków atmosferycznych. Będzie zimniej i trudniej. Jeśli nie przeszkodzi nam wiatr, zjazd w kierunki końcówki trasy planujemy za ok. 12 dni.
Dzisiaj już po zmroku dojechaliśmy do tybetańskiej wioski i będziemy nocować u jednej z tutejszych rodzin. Zaprosił nas spotkany po drodze Tybetańczyk, którego żona właśnie gotuje dla nas kolację. Podobnej pomocy doświadczali na szczęście również uciekinierzy. Tu nie byli już ścigani i nie musieli nikogo unikać, a gościnność Tybetańczyków jest naprawdę niezwykła. Mało jest miejsc tak gościnnych. Ludzie są tu nawet bardziej życzliwi, niż Buriaci. W ciągu dziesięciu minut mieliśmy dwie oferty na nocleg.
Mieliśmy również pierwsza awarię. W jednym rowerze pękła rama, a konkretnie jeden z elementów podtrzymujący bagażnik z tyłu. Musieliśmy więc przystanąć w garażu samochodowym, gdzie nam ten zepsuty kawałek zespawano. Całe szczęście, że zdarzyło się to na tej części trasy, a nie gdzieś, gdzie w ogóle nie ma cywilizacji.
Będą ciągle w drodze, trudno nie wyrobić sobie opinii na temat kultury jazdy w Tybecie. Bartek sądzi, że panuje tu ?dziki zachód". Hamulec zastępowany jest klaksonem. Kierowcy wyprzedzają się na czwartego i piątego, a parkuje się gdzie popadnie. Wyprzedzanie na serpentynach to normalka. Kilkudziesięciotonowa ciężarówka potrafi nas minąć w odległości 30 centymetrów na pełnej prędkości. W Lhasie też jest chaos, nie istnieje przestrzeganie pierwszeństwa, czerwone światło nikomu nie przeszkadza w jeździe. Tomek uważa jednak, że nie jest tak strasznie. Były czasem sytuacje ryzykowne, ale jego zdaniem jest to chaos kontrolowany. W przyszłym tygodniu wyślemy relację z podnóża Himalajów. Kłaniamy się panu Witoldowi za to, że przebył pieszo trasę, która nas po prostu wykończyła.
W drodze do Katmandu
W tym tygodniu nadajemy z Himalajów. W drodze do Nepalu przeprawiliśmy się przez dwie przełęcze. Do granicy zostało nam kilkadziesiąt kilometrów, od Katmandu dzielą nas dwa dni podróży trasą ?Friendship Highway". Już wcześniej o niej wspominaliśmy. Wiedzie ona do Katmandu przez podnóża Himalajów. Musieliśmy na niej pokonać kilka przełęczy, czyli wielokrotnie podjeżdżać duże kawałki pod górę. Cały czas towarzyszy nam też ostry wiatr.
Dla Witolda Glińskiego i jego towarzyszy to też musiał być trudny odcinek. Szczególnie to podchodzenie pod górę. Z drugiej strony widzimy, jak bardzo Rawicz mijał się z rzeczywistością w swojej książce. Najwyraźniej widać to w opisach wąskich ścieżek w wysokich partiach gór oraz wspinaczek alpinistycznych. Fakty są takie, że tu chodzi się głównie przełęczami. Te drogi nie zmieniły się od wieków, więc na pewno za czasów Glińskiego też tak było. Trasa nie wymaga wyczynów alpinistycznych, aczkolwiek przy niskiej temperaturze i opadach śniegu jest bardzo trudna, a w takich właśnie warunkach szedł tędy Gliński. W każdym razie kolejny tydzień naszej wyprawy potwierdza, że nie ma tu potrzeby sięgać po liny i czekan.
Uciekinierów na pewno motywowała myśl, że już za Himalajami czeka na nich wolność, a dom i powrót do rodziny będą po raz pierwszy w ich zasięgu. Trzeba jednak podkreślić, że to, co widzimy dzisiaj, znacznie różni się od świata w czasach Witolda Glińskiego. Również dlatego, że teraz jest tutaj mnóstwo turystów. Miejscowa ludność jest do nich bardzo przyzwyczajona. Mali Tybetańczycy podchodzą do nas ciągle i proszą o pieniądze, bez żadnych oporów i dosyć natarczywie. Widać przez to, jak bardzo zmienił się Tybet, od kiedy wpuszczono tu turystów.
Spotkaliśmy też dwudziestoosobową grupę rowerową ze Słowacji, co sprawiło nam dużo radości. Klimat spotkania był bardzo fajny. Byli oni nieco starsi, ale słuchali z zaciekawieniem naszych opowieści. Ich wyprawie towarzyszył autokar, wiozący ich bagaże i zapasy.
Dla nas dodatkowym powodem do świętowania jest fakt, że mamy za sobą ostatnią wielką przeszkodę, czyli Himalaje i największe przełęcze. Czujemy się już prawie jak w domu. Czeka nas teraz zjazd w dół do Katmandu i dalej wędrówka przez Indie. To będzie dużo łatwiejsze odcinek, głównie ze względu na warunki terenowe. Opuszczamy te ogromne wysokości, które z którymi zmagaliśmy się od miesiąca.
Jesteśmy już 150 dni w drodze. Od początku wyprawy minęło już 5 miesięcy. Na rowerach przejechaliśmy już 4000 kilometrów, a łącznie wg naszych obliczeń 7000 kilometrów, a więc więcej, niż zakładaliśmy w planach podróży. Na zjazdach temperatura często spada poniżej 0, więc nadal jest niełatwo. Jesteśmy obecnie na wysokości 4000 metrów n. p. m., ale niebawem znajdziemy się 3000 metrów niżej. To spora różnica! Czyste górskie powietrze zastąpią tropiki, czeka nas więc ponowna aklimatyzacja.
Nasza trasa różni się od książkowej. Uciekinierzy przekraczają tam granicę między Chinami a Indiami. My musimy przejść przez Nepal. Myślimy jednak, że sam Gliński szedł naszą trasą albo podobną do naszej. Dla nas przejście do Indii prosto z Chin jest tak czy owak niemożliwe, bo stosunki między nimi są napięte, a przejście jest zamknięte.
Kilka dni temu przyłączył się do nas chiński rowerzysta. Bardzo nam pomaga w kwestiach językowych. Z drugiej strony widać, jak napięte są stosunki z Tybetańczykami. Pewnie z tego powodu nasz towarzysz, noszący imię Bin, przyznał się, że trochę się boi podróżować przez Tybet.
Cieszymy się właściwie cały czas dobrym zdrowiem, trochę ostatnio czasami jesteśmy przemęczeni, ale to już końcówka drogi. Było trochę kłopotów z drobnymi infekcjami, ale już się wykurowaliśmy. Będziemy musieli uważać na jedzenie. Wiemy zresztą, że uciekinierzy pod koniec też mieli takie problemy.