Wyprawa życia
Jest sobota, 13 sierpnia 2011 r. przed wejściem do hali lotniska w Pyrzowicach spotykam się z Anią, Kacprem, Markiem i Szymonem. Za trzy godziny wylatujemy do Madrytu, skąd po trzech dniach polecimy na wyprawę życia do Ameryki Południowej. Naszym celem będzie pierwsza na świecie próba wytyczenia szlaku rowerowego wzdłuż wybrzeża największego wysokogórskiego jeziora na Ziemi.
Z Kacprem znam się z ubiegłorocznej wyprawy rowerowej Praga - Awinion. Marka, Szymona i Anię poznałem pierwszy raz face to face dwa dni wcześniej tuż przed konferencją prasową na Politechnice Gdańskiej. To właśnie z tą czwórką śmiałków spędzę najbliższe 35 dni w podróży pokonując setki kilometrów po peruwiańskich i boliwijskich bezdrożach dookoła jeziora Titicaca.
Przygotowania
Przygotowania do wyprawy rozpoczęliśmy dziewięć miesięcy wcześniej. Początkowo jako cel naszej ekspedycji wyznaczyliśmy sobie zwiedzenie - przemieszczając się rowerem - najciekawszych miejsc w Peru. Stworzyliśmy stronę internetową wyprawy, zaplanowaliśmy trasę i zaczęliśmy szukać sponsorów, którzy pomogliby nam w tym kosztownym projekcie. Kolejne miesiące to wysyłanie niezliczonej ilości maili, telefony i spotkania w sprawie wsparcia sprzętowego i finansowego wyprawy. Na początku 2011 r. nie wyglądało to dobrze, ponieważ koszt organizacji tej wyprawy poważnie przekraczał nasz budżet. W pewne kwietniowe popołudnie udałem się na kończący się już Festiwal Podróżników we Wrocławiu. To wydarzenie obróciło założenia naszej wyprawy o 180 stopni. Miałem ze sobą wydrukowane ulotki z propozycją współpracy w ramach sponsoringu.
Na jednym ze stoisk zatłoczonej hali Orbita swoją ofertę prezentowało biuro podróży Classic Travel. Kiedy zobaczyłem napis Ameryka to nasza specjalność wiedziałem, że muszę podejść i porozmawiać. Wystarczyło kilka minut aby nawiązać kontakt z podróżnikiem Jerzym Majcherczykiem, odkrywcą Kanionu Colca w Peru. Od razu zorientowałem się, że mam zaszczyt poznać niezwykłą osobę, która ma ogromną wiedzę na temat Ameryki Południowej, a zwłaszcza Peru. To właśnie Jurek - w późniejszych rozmowach - zaproponował nam podnieść poprzeczkę i zmienić charakter wyprawy. A ten nowy cel ekspedycji - pierwsza na świecie próba wytyczenia szlaku rowerowego dookoła jeziora Titicaca - wywrócił nasze plany do góry nogami.
Kiedy kupiliśmy bilety lotnicze byliśmy już pewni, że nasze marzenie jest na wyciągnięcie ręki. Ostatnie miesiące to był najgorętszy okres, podczas którego musieliśmy skompletować cały sprzęt, przygotować rowery, przejść szczepienia i nauczyć się podstaw języka hiszpańskiego. Dobrym pomysłem okazała się prośba skierowana do Ambasady Peru w Polsce i Ambasady RP w Limie o listy poparcia, które okazały się pomocne przy przekraczaniu granicy czy odprawach na lotniskach. Dwa miesiące przed wyjazdem pozyskaliśmy głównego sponsora - Politechnikę Gdańską. Dwa dni przed wylotem stało się jasne, że odwaliliśmy kawał dobrej organizacyjnie - można powiedzieć - piarowskiej roboty. W końcu nie każdą wyprawę zapowiada redaktor Piotr Kraśko w głównym wydaniu Wiadomości.
Z Europy do Ameryki
Zanim nasze nogi stanęły na drugiej półkuli spędziliśmy jeszcze trzy dni w stolicy Hiszpanii wraz z dwoma milionami uczestników odbywających się właśnie Światowych Dni Młodzieży. Pierwszy odpoczynek od pakowania, ciągłego biegania i załatwiania różnych rzeczy przed wyjazdem nastąpił już pierwszego wieczoru, kiedy usiedliśmy gdzieś w pobliżu Calle de la Princesa i wypiliśmy zimne piwo z tapas. Pobyt w słonecznym Madrycie nie wynikał z ogromnej chęci zwiedzenia tego miasta, ale ze względów czysto finansowych. Lot z Madrytu do Limy przez Sao Paulo brazylijską linią TAM był najtańszą opcją dotarcia do Peru. Chciałbym w tym miejscu podkreślić, że mimo dużej pomocy uzyskanej od sponsorów staraliśmy się ograniczać koszty wyprawy na każdym kroku. Nie mogliśmy sobie pozwolić na przykład na przejazdy na trasie lotnisko - hostel korzystając z taksówek. Dzięki temu przewóz rowerów, bagażu i kartonów madryckim metrem oraz dojazd do lotniska autostradą na rowerach na długo utkwi w mojej pamięci.
Spełniamy nasze marzenia
Peru i Boliwia to kraje niezwykłe pod każdym względem. Mamy ocean, pustynie, wulkany, potężne Andy, wielkie jeziora i rzeki oraz dżunglę. Podziwiać można pozostałości Imperium Inków i poznać jego mieszkańców: Indian Ajmara, Keczua, Metysów. Zwiedzenie tych krajów jest marzeniem chyba każdego podróżnika, które właśnie nam udało się spełnić. Stolica Peru - Lima przywitała nas gęstą mgłą (Garúa). Miłą niespodzianką na lotnisku było spotkanie pracownika ministerstwa turystyki Peru, który miał już w rękach kopię naszej deklaracji celnej. Dzięki temu przeszliśmy kontrolę bardzo szybko i nikt nam nie robił problemów z bagażem. Uświadomiliśmy sobie wtedy, że nad naszą wyprawą pracuje cały sztab ludzi. Kolejną osobą, która na nas czekała był Piotr Małachowski. Autor bloga Operuję w Peru zorganizował transport z lotniska i już pierwszego dnia wskazał nam początek szlaku peruwiańskiej kuchni.
Podróże kulinarne pięciorga gringos
Zaczęło się w Limie, w domu Cecilii - Peruwianki, która kiedyś studiowała w Krakowie. Zostaliśmy poczęstowani narodowymi drinkami Peru: pisco sour (wódka z winogron - pisco, białka kurze, sok z limonki) i cocktail de algarrobina (z dodatkiem syropu). Widząc nasz entuzjazm, Cecilia poleciła nam co jeszcze warto spróbować z peruwiańskiego menu. Po obejrzeniu zdjęć w książce kucharskiej wiedziałem, że wyprawa ta będzie również wielką ucztą kulinarną.
Podczas naszego pobytu w Peru i Boliwii staraliśmy się spróbować prawdziwej, lokalnej kuchni. Nie interesowały nas wykwintne dania serwowane w restauracjach. Już w samolocie do Limy spróbowaliśmy Inca Kolę, który jest najpopularniejszym napojem gazowanym w Peru. Często przejeżdżając przez małe miasteczka zatrzymywaliśmy się na obiad w prostych i skromnych lokalach. W miejscowości Moho, położonej zaledwie dwa km od brzegu jeziora Titicaca, zjedliśmy niezwykły obiad. Była godzina trzynasta, kiedy podjechaliśmy pod dość ostry podjazd prowadzący na główny plac miasteczka. Kucharzem tym razem była starsza Peruwianka, która przywiozła z domu swoje specjały w wiaderkach by je tam sprzedawać. Spróbowaliśmy pysznych ziemniaków, kukurydzy i wieprzowiny.
W Peru już za kilka soli peruwiańskich (1 PEN ~ 1.15 PLN) można było zamówić menu - czyli danie dnia np. lomo saltado (wołowina z papryczkami i pomidorami) czy trucha (pstrąg) serwowana z kukurydzą, ryżem i kilkoma odmianami ziemniaków (w Peru występuje ponad 2,5 tysiąca gatunków ziemniaków!). Podczas wyprawy energii dodawała nam kasza quinoa. Roślina quinoa uprawiana jest od 5 tysięcy lat w Ameryce Południowej, a jej bardzo wysokie wartości odżywcze sprawiają, że nazywana jest matką wszystkich zbóż lub nawet Złotem Inków. Już drugiego dnia wyprawy podczas śniadania zostaliśmy poczęstowani quinoą z mlekiem przez starszą Peruwiankę. Kilka razy odwiedziliśmy lokalny targ, który zachwycił nas różnorodnością egzotycznych smaków, przypraw i kolorów. Z owoców egzotycznych pamiętam melon gruszkowaty (pepino), flaszowiec peruwiański (chirimoya) czy pitaja (pitahaya). Świeże soki z guanabany, marakui czy z papai na długo gasiły nasze pragnienie. Ciekawostką dla nas był pyszny sok (chicha morada) ze specjalnego gatunku kukurydzy o fioletowych kolbach.
Nie zapomnę też smaku grubego plastra ananasa sprzedawanego prosto z taczki na ulicy w Cusco. Świetnie smakowały także: stek z alpaki ( mięso jest zdrowsze niż drób!) oraz wyborne ceviche ? czyli surowa ryba podawana w sosie z limonki. Niezapomniane śniadanie zjedliśmy w hali targowej, w miejscowości Achacachi (Boliwia). Była godzina 9.00 kiedy weszliśmy do hali, w której znajdowało się kilka stoisk.
Na jednym z nich, za ladą siedziała starsza pani, która przyrządziła nam śniadanie na miejscu. Otrzymaliśmy mate de coca, czekoladę na gorąco (1 łyżeczka kakao + 2 łyżki cukru + wrzątek), pyszne bułki, jajko sadzone i owczy serek. Taki luksus był tylko w większych miastach. Zakupy często robiliśmy w małych sklepikach na wsiach, w których dominowały głównie słodycze i napoje gazowane - bezcenne! Za wszystko inne ? wiadomo.... Z trudem udawało nam się kupić konserwę rybną czy puszkę brzoskwiń z jedynie lekko przekroczonym terminem przydatności.
Lago Titicaca
Jezioro Titicaca położone jest w północnej części płaskowyżu śródgórskiego Altiplano, pomiędzy wschodnimi i zachodnimi pasmami Andów. Jest to najwyżej położone jezioro żeglowne i jednocześnie największe jezioro wysokogórskie na Ziemi. Niektórzy twierdzą, że to jedyne miejsce na świecie, w którym można zapaść na dwie choroby: górską i morską. Ekspedycja dookoła jeziora, które jest ponad 70 razy większe od jeziora Śniardwy, zajęła nam 13 dni i przejechaliśmy 825 km. Na całej trasie towarzyszył nam przewodnik Manuel (opłacony przez Classic Travel), który na co dzień mieszka w Puno i świetnie zna języki hiszpański, aymara i keczua. Dzięki niemu nie mieliśmy kłopotu z szukaniem noclegu i kontaktami z miejscowymi.
Podróż dookoła jeziora rozpoczęliśmy od miejscowości Puno nad jeziorem Titicaca, położonej na wysokości 3830 m n.p.m. To właśnie tu przyjeżdżają liczne grupy turystyczne z całego świata aby zobaczyć słynne wyspy trzcinowe (Uros), na których żyją Metysi.
Ci potomkowie Indian Aymara i Quechua utrzymują się dziś głównie z turystyki. Wyspę Uros odwiedziliśmy po zakończeniu wyprawy dookoła jeziora i kiedy zobaczyliśmy ten sztuczny skansen, który nic nie ma wspólnego z życiem zwykłych ludzi, nie mogliśmy się doczekać końca tej kilkugodzinnej wycieczki. Podczas objazdu jeziora poznaliśmy prawdziwe życie prostych ludzi, żyjących głównie z rybołówstwa, rolnictwa i hodowli zwierząt. Chcieliśmy zobaczyć prawdziwe oblicze Peru i odwiedzić wioski, których nie widział jeszcze żaden turysta. To co ujrzeliśmy zapamiętamy do końca życia.
Pierwsze trzy dni wyprawy to była prawdziwa walka organizmu z wysiłkiem fizycznym przy niskiej zawartości tlenu w powietrzu. Podjazdy do wysokości 4000 m n.p.m. wymagały od nas wytrwałości i wiary, iż początkowe objawy choroby wysokościowej szybko ustąpią. Wiarę tą podtrzymywaliśmy oczywiście herbatą z liści koki, którą piliśmy codziennie w dużych ilościach. Czwartego dnia, po pokonaniu 250 km, nasze organizmy przeszły pozytywnie proces aklimatyzacji. Przestały nam dokuczać zawroty głowy i problemy z oddychaniem. Jak widać herbatka pomogła i to bez konsultacji z lekarzem lub farmaceutą!
Większą część trasy do granicy z Boliwią stanowiły drogi głównie szutrowe, ale wiele odcinków było bardzo kamienistych. Musieliśmy pokonać kilka rzek, przełęcze na wysokości ok. 4100 m n.p.m i niewielkie półpustynie, na których jazda na rowerze ważącym ponad 50 kg z bagażem była niemożliwa. Krajobraz dookoła jeziora w części peruwiańskiej zdominowany jest przez tereny stepowe, nierzadko pokryte suchymi kępami traw. Po stronie boliwijskiej jest podobnie, ale występuje więcej drzew, a na horyzoncie górują ośnieżone szczyty Andów.
Założeniem naszej wyprawy było wytyczenie szlaku rowerowego dookoła jeziora Titicaca jak najbliżej jego brzegu. Nie zawsze udawało nam się pokonywać kolejne kilometry nie tracąc z oczu jeziora. Jeden półwysep musieliśmy całkowicie ominąć ze względu na nasze bezpieczeństwo. Od przewodnika dowiedzieliśmy się, że mieszkańcy wiosek położonych na tym obszarze mogą różnie nas przyjąć. Nie zagłębiając się w szczegóły - prowadzą oni bowiem nie do końca legalną działalność gospodarczą, a naszą wizytę mogliby powitać z równie wielkim entuzjazmem, co Bogu ducha winny przedsiębiorca - inspektorów skarbówki.
Niezapomniany dzień przeżyliśmy podczas objazdu półwyspu położonego na zachód od wioski Patapatani w Boliwii. Dojeżdżając tam, otrzymaliśmy informację od przewodnika i mieszkańców pobliskich wsi, że objazd na rowerach całego półwyspu jest niemożliwy ze względu na brak jakiejkolwiek drogi. Postanowiliśmy zaryzykować i spróbować objechać półwysep na rowerach. Ze względu na liczne utrudnienia na szlaku w postaci skał musieliśmy prowadzić rowery przez część trasy. Jednak widoki jakie się przed nami roztoczyły, rekompensowały w pełni poniesiony wysiłek. Ujrzeliśmy piękne kaktusy nad urwistym brzegiem schodzącym do ciemno niebieskiej tafli wody jeziora Titicaca, a daleko na horyzoncie potężne, lśniące w promieniach zachodzącego już słońca, ośnieżone szczyty w paśmie Cordillera Real.
Vamos! Hora! - czyli lokalny transport
Pomiędzy największymi miastami w Peru poruszaliśmy się korzystając z lokalnego transportu, który stanowiły głównie autobusy rejsowe. Podróż z Limy do Arequipy zajęła nam ok. 15 godzin, ale za to komfortowym autobusem z siedzeniami przystosowanymi do leżenia, dwoma posiłkami na pokładzie i dostępem do Wi-Fi podczas jazdy. Tak wygodnych autobusów nie ma w Europie! A już na pewno nie jeżdżą w stajni PKS'u.
Inne doznania z kolei mieliśmy po podróży tanim autobusem z Arequipy do Puno.
Na dworzec autobusowy w Arequipie dojechaliśmy z hotelu, pędząc na rowerach przez zatłoczone uliczki za samochodem znajomego dziennikarza. Z uwagi na małą ilość tlenu i dużą zawartość samochodowych spalin w powietrzu oraz palące słońce to był to dobry trening. Około trzynastej zjawiliśmy się na dworcu autobusowym Arequipy, drugiego co do wielkości miasta Peru. Kupiliśmy bilety na autobus i zaczęliśmy wsiadać do niego z całym naszym ogromnym bagażem. A był to niezwykły autobus, którym można przewieźć było wszystko począwszy od rowerów, mebli, starych rur instalacji wodnej a zakończywszy na lamie czy alpace. Trochę soli więcej i kierowca obiecał, że na ramie żadne wielbłądowate nie usiądzie. Po chwili okazało się, że aby mieć miejsca w miarę obok siebie i przy oknie konieczne będą negocjacje z trójką pasażerów. Ostatecznie wystarczyło poprosić lub dać kilka soli. I najważniejsze! Każdy podróżny, przy wsiadaniu, musiał jeszcze złożyć odcisk palca na kartce z rozpiską zajmowanych miejsc w autobusie. Lamy i alpaki były z tego obowiązku zwolnione, co można tłumaczyć dwojako. Albo jest to sukces organizacji broniących praw zwierząt albo prozaiczny brak tuszu do kopyt. Inną osobliwością był też sposób demonstrowania zdenerwowania przez pasażerów wywołany opóźniającym się odjazdem. Wszyscy w koło nas, a po chwili my też, zaczęli bić rękoma w okna autobusu i tupać nogami w podłogę krzycząc - Vamos! Hora! (Jedziemy!, Już czas!). Ten okrzyk przyjęliśmy zresztą jako swój sygnał do ruszania w dalszą trasę. Zawsze wywoływało to uśmiech na twarzach miejscowych. Przejazd z Arequipy do Puno był naprawdę ciekawym przeżyciem. To wtedy zaczęliśmy pierwszy raz używać koki! Tzn. przeżuwać, prawdziwe liście koki. W ten sposób chcieliśmy przygotować nasze organizmy do przejazdu przez przełęcze na wysokości ok. 4500 m n.p.m.
Osobliwym miejscem było też piesze przejście graniczne pomiędzy Peru i Boliwią, w miejscowości Desaguadero nad jeziorem Titicaca. Po wypełnieniu kilku druczków w urzędzie imigracyjnym i na posterunku miejscowej policji byliśmy gotowi do przejścia. Odprawa graniczna odbywa się tam w ciągłym ruchu ulicznym, a miejsce to przypomina bardziej jedno wielkie targowisko niż granicę państwa. Widzieliśmy setki ludzi przewożących różne towary na rowerach, wózkach i innych platformach. Musieliśmy zachować szczególną ostrożność, gdyż przejście to słynie z odbywającej się na wielką skalę kontrabandy.
Kiedy wjeżdżaliśmy na Plaza de Armas w Puno, kończąc wyprawę dookoła jeziora Titicaca, towarzyszyły nam, na ostatnich kilometrach dwa samochody miejscowej policji.
Nie złamaliśmy żadnego przepisu, ale chodziło o nasze bezpieczeństwo. Potrzebna eskorta policji? Nie ma sprawy. W Peru wystarczy jeden telefon. Prawie jak u nas?!
Przejście graniczne w Desaguadero i odcisk palca Opisując wątek transportu nie mogę nie wspomnieć o kłopotach w Madrycie w drodze powrotnej do kraju. W ciągu miesiąca pokonaliśmy prawie 30 tysięcy kilometrów, wielokrotnie zmieniając linie lotnicze i terminale na lotniskach. A największy problem mieliśmy na jednej ze stacji metra w stolicy Hiszpanii. O mały włos spóźnilibyśmy się na samolot do Polski, ponieważ negocjacje z panią z ochrony stacji metra Lago trwały całą wieczność. Próbowaliśmy uzyskać zgodę na przejazd metrem z pięcioma rowerami i ponad 150 kg bagażu. Ostatecznie byliśmy zmuszeni do przejazdu metrem pojedynczo.
Ludzie
Hola Gringos - tak krzyczeli miejscowi na nasz widok. Przejeżdżając przez wsie i małe miasteczka zarówno w Peru jaki i Boliwii byliśmy sporą atrakcją. Dzieci wybiegały z zabudowań szkolnych i podbiegały do ogrodzenia uśmiechając się od ucha do ucha i pozdrawiając nas. Często zatrzymywaliśmy się aby podzielić się cukierkami, pamiątkami z Polski oraz zrobić zdjęcia. Nie wszyscy chętnie pozowali do zdjęć. Część ludzi w Peru i Boliwii uważa bowiem, że zdjęcie kradnie im duszę.
Staraliśmy się być zawsze ostrożni przy fotografowaniu. Ludzie byli bardzo przyjaźnie nastawieni i chętnie pomagali nam w planowaniu dalszej trasy lub szukaniu miejsca na nocleg. Natomiast musieliśmy uzbroić się w cierpliwość w kontaktach z dziennikarzami. Kiedy zorganizowaliśmy konferencję prasową w centrum Puno, po historycznym objechaniu jeziora, czekaliśmy na przedstawicieli mediów prawie 45 minut! Usłyszeliśmy później, że w Peru jest to normalne.
Wszystkie małe miasteczka, przez które przejeżdżaliśmy zarówno w Peru jak i w Boliwii wyglądają bardzo podobnie. Centrum tworzy Plac Broni (Plaza de Armas) i od niego odchodzą kolejne ulice. Zabudowę tworzą niewielkie, budynki głównie 1 i 2-kondygnacyjne wzniesione z cegieł, pokryte dachem przeważnie z blachy falistej.
W małych wioskach spotykaliśmy często budynki pokryte trzciną i zbudowane z cegły adobe. Jest to mieszanka gliny i słomy, którą suszy się na słońcu. Prawdziwy problem stanowi ogrzanie tych domów zimą, kiedy temperatura w ciągu dnia sięga 20 kresek w plusie, a w nocy spada nawet do minus 20 stopni Celsjusza. Sami odczuliśmy to na własnej skórze.
W dzień zmagaliśmy się z palącym słońcem i chłodnym wiatrem, a w nocy z temperaturą spadającą poniżej zera. Nasz przewodnik miał jedynie letni śpiwór i nawet z naszymi kocami polarowymi, które otrzymaliśmy w samolocie, marzł każdej nocy.
Spotkanie zwykłych ludzi, żyjących głównie z ciężkiej pracy przy gospodarstwie było, dla nas najcenniejsze. Mieszkańcy wiosek w Peru jak i w Boliwii nie posiadają zbyt wiele. Zwykle jest to mały, skromny dom mieszkalny, do którego doprowadzono prąd i zimną wodę. Gospodarstwo utrzymuje się głównie z uprawy kawałka ziemi, hodowli trzody chlewnej, bydła i kilku owiec. Wszelkie prace wykonywane są ręcznie, bez użycia maszyn rolniczych. Zatrzymując się na noc w takich gospodarstwach zawsze spotykaliśmy się z miłym przyjęciem.
Nigdy nie zapomnę wyrazu twarzy pewnego chłopca, którego mijaliśmy w drodze na półwysep Capachica w Peru. Nie jechałem za szybko, ponieważ droga była mocno kamienista i lekko pod górę. Z prawej strony wysokie skały, porośnięte małymi krzewami a z lewej stroma skarpa gwałtownie opadającą do jeziora. Chłopak ten miał może 15 lat, ubranie mocno zniszczone. Miał rower, tak jak nasze - obładowany bagażem.
My podróżowaliśmy dobrej klasy rowerami ze sprzętem turystycznym. On prowadził do domu swój stary rower uginający się od suchych gałęzi na opał. Twarz miał lekko podrapaną i pokaleczoną od pracy. Nie zrobiłem mu zdjęcia. Nie potrafiłem wymierzyć obiektywu w jego kierunku. Takich widoków było więcej. Nie zobaczycie ich w folderach biur podróży czy jadąc autobusem ze zorganizowaną wycieczką.
Epilog
Jeszcze przed wyprawą podróżnik Romuald Koperski napisał nam: Oczywiście, że popieram Waszą wyprawę! Pokazujecie, że to co zdaje się być niemożliwe jest możliwe...
Spełniłem swoje marzenie - pojechałem na wyprawę życia do Ameryki Południowej. W ubiegłym roku takim marzeniem była dla mnie wycieczka rowerowa gdzieś po Europie. W przyszłym roku nadal będę odkrywać i poznawać świat. Sam jeszcze nie wiem gdzie mnie rower poniesie...