Wydrukuj tę stronę

Que te vaya bien - rowerem przez Andy

Autor  | Opublikowano: 26-marzec-2008 | Odsłony 3995
Oceń ten artykuł
(1 głos)

Czasem marzenia się spełniają. Coyhaique. Kruczowłosa dziesięcioletnia Mila chyba nie do końca rozumie, co przed chwilą powiedziałem. - To prezent dla ciebie - powtarzam, pokazując palcem oparty o drzewo niebieski rower marki Oxford. Niewymuszony uśmiech dziecka wystarczył za odpowiedź. Zrozumiała.

Patagoński początek

Dwa tygodnie wcześniej rozpocząłem rowerową przejażdżkę po Chile, jadąc z Puerto Montt na południe, pedałując na trochę przymałym, pozbawionym przerzutek rowerze, kupionym za równowartość trzystu złotych. Przejechawszy wyspę Chiloe, wróciłem promem z Quellon na stały ląd, aby kontynuować jazdę trasą zwaną Carretera Austral, jedną z najbardziej malowniczych a zarazem wymagających i stanowiących duże wyzwanie dla rowerzystów dróg w Chile. W przeważającej części jest to jeszcze szutrówka, choć za kilka lat będzie zapewne na całej długości pokryta asfaltem.

Pokonując kolejne kilometry w upalne, wilgotne popołudnia, pchając rower na stromych podjazdach, żałowałem, że nie zabrałem własnego jednośladu. Z drugiej strony, patrząc na spotykane raz po raz grupki autostopowiczów, cieszyłem się, że mogę przemierzać Patagonię we własnym tempie, nie będąc skazanym na łaskę i wyrozumiałość z rzadka pojawiających się kierowców. Oczarowany krajobrazem i gościnnością mieszkańców, postanowiłem wrócić do Ameryki Południowej w wakacje, kiedy na półkuli południowej panuje zima, tym razem jednak już z własnym rowerem.

013-1

Moja wioska moim światem

Pierwsze tygodnie spędziłem w Argentynie, przejechawszy w zimowej scenerii tunel Los Libertadores. Za Uspallata skręciłem na północ, wybierając mało uczęszczane drogi, nocując w niewielkich, malowniczych wioskach z domami z cegły adobe, poznając ludzi, a może raczej mijając ich, poprzez przypadkowe spotkania, strzępy rozmów, podpatrzone codzienne czynności, jak choćby pieczenie chleba przez osiemdziesięcioletnią kobietę w przydomowym piecu.

- Pojadę do miasta, pieczywo sprzedam, buty nowe trzeba kupić - mówi - i jeszcze wystarczy na baterie do radia - dodaje, bo prądu na tym pustkowiu nie ma. Nigdzie nie była, najdalej w Salta, niecałe sto kilometrów stąd, ale nigdzie indziej pojechać by nie chciała.

- Po co? - odpowiada, kiedy pytam dlaczego. - Tu mam wszystko. Spokój, rodzinę, dom, zresztą, tengo miedo, boję się.

- A do Polski nie chciałaby pani?

- Do Polski? A piece do chleba macie?

- Nie mamy - odpowiadam. - No to senor widzi, po co ja tam miałabym jechać? Nawet pieców nie macie.

Zwiedziłem inwentarz, gdzie kurę (gallina) nazwałem ciastkiem (galleta) i dowiedziałem się, że oink, oink to świńskie chrum chrum po hiszpańsku.

- Jak wrócisz za tydzień, to spróbujesz boczku - powiedziała staruszka. - Y que te vaya bien, dobrej drogi - dorzuciła na pożegnanie.

 

Dobre rady i święty spokój

Za Calingasta, przez malowniczy wąwóz Quebrada de las Burras, dojeżdżam do słynnej drogi Ruta 40 i dalej kieruję się na północ, w stronę Boliwii. Przed Jachal zatrzymałem się na uzupełnienie kalorii z kupionymi w pobliskim sklepie parówkami i chlebem. Zatrzymuje się przy mnie jakiś dziadek

- Dokąd jedziesz? - pyta.

- Do Boliwii - odpowiadam.

- Ooo, daleko, bardzo daleko. - Chwila milczenia. Zsiada z roweru, siada obok mnie - Pamiętaj, jak będziesz zmęczony, to pedałuj równomiernie i licz raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy i wtedy się nie zmęczysz. Raz dwa trzy ,raz dwa trzy. Pokażę ci. - I oddalił się na swoim rozsypującym się już rowerze.

Zgadzam się, myślę. Należy zrezygnować z przestrzeni fizycznych i zamieszkać w przestrzeni wyobraźni. Raz dwa trzy, raz dwa trzy.

Za Jachal nocuję w małej wiosce Cienaga, gdzie zatrzymuję się przy nieczynnym w zimę campingu. Okazuje się, że opiekuje się nim mieszkająca w pobliżu rodzina. Pełen luksus - był i kibelek i stoliki i dobre miejsce na rozbicie namiotu i nawet ciepła woda mogłaby być, gdyby tylko senor sobie życzył. Senor jednakże chciał tylko trochę świętego spokoju i odrobiny wody do makaronu. Jednego i drugiego dostał w nadmiarze. Tubylcy nie tylko nie wyrazili wieczorem żadnego zainteresowania moją osobą, ale schowali się na dobre w swoim domku z adobe i zobaczyłem ich dopiero następnego dnia po wschodzie słońca. Cóż za miła odmiana po pedałowaniu po Azji.

- To ile mam zapłacić za nocleg? - pytam następnego dnia. - Ile senor da, ile chce zostawić, tyle będzie dobrze.

Czarne błogosławieństwo na zimne noce

Przed Guandacol zatrzymał mnie patrol policyjny. Potrzebne papiery na rower.

- Jakie papiery?? - pytam przerażony.

- Noo, numer rejestracyjny i jakieś dokumenty - dowiaduję się od postawnego policjanta. Jakoś dogadaliśmy się odnośnie moich danych personalnych, ale pan ciągle upierał się, aby mu podać numer rejestracyjny roweru.

- 666 - mówię i widzę, że policjant skrupulatnie wpisuje markę roweru z ramy, dodając obok 666. - Y que te vaya bien - dorzucił, jak wsiadałem na rower. No to teraz już żadne złe duchy i przeciwności losu mi niestraszne, pomyślałem. Miałem czarne błogosławieństwo na drogę.

Za Cafayate droga odbiła lekko na zachód i po strasznych wybojach jechałem w stronę przełęczy Abra del Acay, leżącej na wysokości 4895 m n.p.m. Nie byłem jeszcze dobrze zaaklimatyzowany i wjazd na przełęcz był niebywale wyczerpujący, również ze względu na przeszywający mróz. Zanocowałem bardzo blisko samej przełęczy i nad ranem temperatura w namiocie spadła do minus siedemnastu stopni. Zapomniałem włożyć butelkę z wodą do śpiwora, więc rano na śniadanie miałem płatki i mleko w proszku ze śliną.

 

Wyśpiewana droga do Chile

W San Antonio de Los Cobres zatrzymuję się w najtańszym w miasteczku hospedaje, w pokoju bez okien, ale z wygodnym łóżkiem, przykrytym siedmioma kocami. Do wieczora grzeję się w pieleszach. Rano idę na zakupy, aby zrobić zapasy na kilkudniową przeprawę do San Pedro de Atacama. Wszystkie sklepy pozamykane, a jest już po dziewiątej. Stoję, przytupuję z zimna - nikogo na ulicach. O, wreszcie zbliża się jakaś pani, zapytam.

- Nie wie pani, o której sklepy otwierają? - zagaduję - Ooo, dzisiaj mucho frio, bardzo zimno - odpowiada. - Później otworzą, jak się cieplej zrobi - dodaje.

- A skąd jesteś? - pyta. - Z Polski. - Ojej, jak daleko. A po co przyjechałeś do San Antonio?

- Bo to po drodze do Chile, a teraz wracam do Chile.

- Do Chile? - dziwi się - to strasznie daleko. A jak ty tam chcesz dojechać, samochodem?

- Nie, rowerem.

- O, to może czapkę chcesz kupić albo rękawiczki? - i szybko sięga do torby, wyciągając kilka par.

- Nie, mam już czapkę i rękawiczki.

- To może szalik?

- Nie, też mam.

- Aaa, to na razie - i odwróciwszy się na pięcie, poszła w swoją stronę.

 

Sklepy otworzyli dopiero po jedenastej.

Za San Antonio de Los Cobres odbijam na zachód i wracam do Chile przez przełęcz Sico. Droga była potwornie ciężka - stromo pod górkę, do tego silny, porywisty wiatr zachodni, momentami uniemożliwiający jakąkolwiek jazdę. Przeszywające zimno. Piasek wciskający się dosłownie wszędzie. Pchanie roweru, przerwa na złapanie oddechu, czasem jazda z prędkością dochodzącą w porywach do dziesięciu kilometrów na godzinę.

W muzeum w San Pedro de Atacama oglądam film o Indianach Shipibo i ich geometrycznych wzorach, wyszywanych na tkaninach, które potem można wyśpiewać. Już podczas wyszywania układa się do nich melodię. Pomyślałem, że chciałbym, aby moja droga ułożyła się w taki wzór, kiedy jadę, który można potem nie tyle wyśpiewać, ile... opowiedzieć, poprzez słowa i zdjęcia.

 

Z ciastkami na szczyt

Tydzień później jestem w przygranicznej dziurze zabitej torami, czyli w Ollague, gdzie próbuję wjechać na wulkan Aucanquilcha. Na szczęście przyjechałem tam z zapasami, bo okazało się, że dwa sklepy w miasteczku są zamknięte i szanse na zrobienie zakupów właściwie żadne. Nocowałem w hospedaje "Brin Bran", prowadzonym przez przygłuchego dziadka - El Veterano i jego niedowidzącą żonę. W cenie noclegu wliczone śniadanie. Przychodzę z rana z pustym brzuchem, licząc na ciepły, w miarę obfity posiłek. Niestety, tylko jedna bułka.

- Czy mógłbym kupić więcej chleba?

- Ile? - pyta El Veterano - Dwa, trzy?

- Osiem - odpowiadam, gdyż zamierzałem resztę zabrać na drogę.

- Osiem! - Wykrzykuje pan i marszczy brwi. Wychodzi na zaplecze, skąd dobiegają mnie strzępy konwersacji. - Chłopak chce osiem chlebów! - krzyczy do żony staruszek. Nie dosłyszałem, co odpowiedziała małżonka, ale pan wrócił za chwilę i mówi, że nie ma chlebów, ale są ciastka.

- No dobrze, wezmę dziesięć paczek - odpowiadam zrezygnowany.


W ramach klimatyzacji wchodzę na wulkan Ollague, by następnego dnia zacząć podjazd na Aucanquilcha. Do picia i gotowania zabrałem dziewięć litrów wody - na trzy dni. Na mycie i pranie już chyba nie wystarczy, pomyślałem. Pierwszy nocleg po opuszczeniu Ollague spędziłem na wysokości 4800 m n.p.m. Do tzw. Campamento, znajdującego się na wysokości 5340 m n.p.m., dotarłem drugiego dnia w południe. Późnym popołudniem 'wjechałem' jeszcze po bardzo piaszczystej drodze na wysokość 5700 m n.p.m. Zostawiłem tam rower z kilkoma niezbędnymi rzeczami i zszedłem na nocleg do namiotu. Rankiem temperatura minus dwadzieścia stopni. Tym razem wodę trzymałem już w śpiworze, więc miałem na czym ugotować płatki na mleku i kakao. Oddychało się bardzo ciężko, nie było mowy o szybszym marszu, powolne, miarowe kroki i długie przerwy na wyrównanie oddechu. Po godzinie doszedłem do miejsca, gdzie zostawiłem rower i dalej kontynuowałem 'jazdę', a raczej pchanie, gdyż droga była tak zapiaszczona, że zupełnie wykluczała pedałowanie.

Po kilku godzinach marszu dalszy spacer z rowerem stał się na tyle niebezpieczny, że porzuciłem myśl o wniesieniu go na wierzchołek. Zjechałem do Ollague jeszcze tego samego dnia, by dowiedzieć się w hospedaje, że droga na szczyt prowadziła z drugiej strony, niż ta, którą podjeżdżałem. Niewypowiedziany żal, smutek, złość, niemoc, wielkie rozczarowanie. Po kilku godzinach rozpamiętywania, co by było gdyby... i tak dalej, postanowiłem, że wracam na górę.

037-2

Bez roweru nie wchodzę

Z nowym zapasem ciastek i wody ruszam przed południem na szczyt, z ogromną determinacją i wolą walki. Ponieważ byłem już dobrze zaaklimatyzowany, postanowiłem pokonać prawie dwa kilometry przewyższenia w jeden dzień i rozbić obóz w Campamento. Docieram tam późnym wieczorem i decyduję się jeszcze na spacer w stronę szczytu. W zupełnych już ciemnościach, pod nieprawdopodobnie gęsto rozgwieżdżonym niebem, wnoszę rower na 5700 m n.p.m., by wrócić po niego następnego dnia.

Po kilku godzinach wyczerpującego marszu droga się urwała i musiałem rower nieść na plecach. Ostatnie sto metrów dzielące mnie od szczytu wypełniło rumowisko skalne, po którym nie miałem już sił i ochoty ciągnąć ze sobą roweru. Znajdowałem się na 6070 m n.p.m. Przyszło mi do głowy, że cały ten wysiłek jest zupełnie bez sensu i kiedy wyobraziłem sobie, że ktoś z boku stoi i przygląda mi się, jak po kamieniach wchodzę na szczyt z rowerem na plecach, zacząłem się głośno śmiać a cały ten pomysł wniesienia jednośladu na wierzchołek wydał mi się idiotyczny. Z perspektywy ciepłego pokoju i wygodnego fotela, w którym teraz siedzę, widzę to inaczej i oczywiście żałuję, że nie wszedłem tych ostatnich stu metrów, ale wtedy miałem już dosyć i, obraziwszy się na górę, że urwała mi drogę na szczyt, abym mógł tam spokojnie wejść z rowerem, zupełnie zrezygnowałem z wchodzenia. Z rowerem się nie da, to w ogóle nie wchodzę, pomyślałem.

 

Podróż solą ziemi, rower solą życia

Za Ollague zmieniam kierunek jazdy i pchany przez zachodnie wiatry po boliwijskich wybojach, dojeżdżam po trzech dniach do Uyuni. Kilka dni odpoczynku przed czekającymi mnie pustymi, białymi przestrzeniami salarów - słonych jezior, po których zimą można bezpiecznie przejechać, z nieodpartym wrażeniem bycia na lodowej pustyni. Biało dookoła, gdzieś na horyzoncie majaczą zamglone szczyty. Zimno, wiatr, zmęczenie, krótki oddech, wszystko to nieistotne, przestaje być ważne. Odpoczynek w namiocie i ciepłym, puchowym śpiworze. Bezruch, jak co wieczór, kiedy już zajmie swoje miejsce cisza. Pustka wokół, pełnia we mnie. Szczęścia.

W wiosce Coipasa nie ma restauracji ani baru, ale pani ze sklepu, który otworzyła tylko dla mnie, może coś ugotować, jeśli chcę. Zadowoliłem się konserwą i chlebem. Rozsiadłem się na niedużym placyku, gdzie przysiadł się do mnie postawny, barczysty mężczyzna.

- A po ile w Polsce kilo soli?

- Dwa dolary, mówię.

- Dwa dolary!! Jadę! Daleko do tej Polski? Załaduję ciężarówkę solą i wrócę bogaty! Tutaj całe jeziora soli, po horyzont!

W Sabaya dzień przerwy. Stamtąd kilka dni do Tambo Quemado. Pani ze straganu domaga się, abym zapłacił jej za zdjęcia, które robię budynkom.

- Ale przecież pani nie fotografuję - mówię.

- Ale ja tam mieszkam i trzeba zapłacić! - ona na to.

Cwana jest. Mówi, że potem sprzedam te zdjęcia i zarobię, bo mam dobry, duży aparat. Forsy nie dostała, ale zrobiłem na jej straganie duże zakupy i jakoś dogadaliśmy się, choć nie wyglądała na w pełni usatysfakcjonowaną.

Z Boliwii przez przełęcz Tambo Quemado wracam do Chile. Dziewięć tygodni w podróży, prawie cztery tysiące przejechanych kilometrów, setki spotkań, milion wrażeń. 'Prawdziwie odkrywcza podróż nie polega na poszukiwaniu nowych pejzaży, lecz na otwieraniu oczu na nowo' pisze M. Proust. Czekam na następną podróż. Gdzieś przeczytałem, że podróżowanie to ciężka choroba. Mam nadzieję, że nieuleczalna.

Garść praktycznych informacji o podróżowaniu po Ameryce Południowej można przeczytać w dziale Poradnik.

kangari

Najnowsze od kangari

Artykuły powiązane

Fotogaleria