Po ośmiu miesiącach przygotowań, dopiero w samolocie uświadomiliśmy sobie, że nasza przygoda właśnie się rozpoczęła. Samolot schodził do lądowania, kiedy naszym oczom ukazało się morze świateł sięgające horyzontu - to było właśnie Delhi. Od tej chwili Indie będą nas zaskakiwać i zadziwiać w wielu sytuacjach każdego dnia. Wtedy tego jeszcze nie wiedzieliśmy, ale tak było już do końca naszej wyprawy.
Delhi po raz pierwszy
Delhi przywitało nas wszechogarniającą, niespotykaną w naszej strefie klimatycznej wilgocią, połączoną z wysoką temperaturą. Początkowo mieliśmy wrażenie, że korytarz, którym idziemy nie prowadzi do hali przylotów, a do sauny mokrej, w której ktoś zapomniał zamknąć drzwi. Na zewnątrz, pomimo, że to prawie środek nocy, powietrze było lepkie i gęste, przesiąknięte zapachem kadzideł i dymu. Organizm wycisnął z nas tyle potu, że po niespełna minucie wszystko, co mieliśmy na sobie było mokre. Czekała nas jeszcze podróż do hotelu.
Hindusi znani są z dużej brawury w prowadzeniu pojazdów. Jednak, co innego czytać o tym, a co innego doświadczyć jazdy w takim stylu. Ciągłe używanie klaksonu, czy jazda na długich światłach nie powinny dziwić nikogo. Oba lusterka w naszym samochodzie były złożone do środka - to pomaga przy wyprzedaniu "na grubość lakieru". Nasz szofer z resztą ich nie potrzebował, gdyż jego auto było najszybciej poruszającym się pojazdem na drodze.
46 godzin pobytu w Delhi poświęciliśmy między innymi na wymianę waluty potrzebnej na całą wyprawę, piesze wędrówki po bazarach, które bardziej przypominały błądzenie w skomplikowanym labiryncie ciasnych i zatłoczonych uliczek, bezskuteczne poszukiwania map terenów restrykcyjnych, do których się udawaliśmy oraz na treningu odmawiania wszelkich usług proponowanych przez miejscowych naciągaczy.
nareszcie w górach
Do Leh, stolicy Ladakhu, dostaliśmy się samolotem indyjskich linii lotniczych. To tutaj również pierwszy raz podczas tej wyprawy wsiedliśmy na obładowane bagażami rowery. Pierwsze dni upłynęły nam na pokonaniu tras wokół Leh, na których biliśmy swoje życiowe rekordy wysokości. Nie było to łatwe, gdyż Leh leży na wysokości 3500m n.p.m. a bardzo suchy klimat panujący po tej stronie gór skutecznie odwadnia organizm. Zapas wody i poziom aklimatyzacji wyznaczają tutaj granicę możliwych do pokonania kilometrów.
Etapy rowerowe rozdzieliliśmy małym trekkingiem.
W planach mieliśmy próbę wejścia na Stok Kangri - ośnieżony szczyt górujący nad doliną. Pogoda w dniu startu była doskonała i nic nie zapowiadało jej pogorszenia. Pierwszego dnia udało nam się dotrzeć do najwyższego punktu na trasie, w którym jeszcze była woda. Kolejny biwak miał być tuż pod lodowcem. Niestety pogoda przez noc zmieniła się nie do poznania. Rano mocno padało, deszcz z gradem na zmianę, przez około 3 godziny. Szczyty tonęły w gęstych, granatowych chmurach. Podjęliśmy decyzję o odwrocie, schodząc całą drogę w deszczu. Decyzja była słuszna, gdyż najbliższe dni nie przyniosły poprawy, a szczyty ciągle tonęły w chmurach.
Z Leh w kierunku północnym prowadzi droga na najwyższą drogową przełęcz świata Khardung La. Po drugiej stronie przełęczy znajduje się dolina Nubra, do której chcieliśmy się wybrać. Obszary doliny i przełęczy Khardung wymagają posiadania specjalnego zezwolenia. Po odebraniu pozwoleń ruszyliśmy na przełęcz.
Khardung La na dwa razy
Nocna wichura przyniosła pierwszy śnieg powyżej 4800m n.p.m. Cóż, nie pozostawało nam nic innego jak wjechać na Khardung w zimowej aurze. Ranek wyglądał pogodnie, jednak około południa pogoda załamała się. W miejscowości South Pullu, dowiedzieliśmy się, że droga została zamknięta z powodu złej pogody. Tym samym zmuszeni byliśmy do przymusowego biwaku na 4600m n.p.m.
Trudno było nam się z tym pogodzić, jednak decyzja policjanta jest tutaj, w Indiach wyznacznikiem prawa. Deszcz siąpił jednostajnie. Kolejnej nocy padał śnieg i mieliśmy poważne obawy, czy uda nam się wystartować. Na szczęście poranek był pogodny i nie robiono nam problemów, mogliśmy kontynuować "wspinaczkę".
Droga na przełęcz była długa i ciężka. Powyżej South Pullu zupełnie znika asfalt, a dotychczasową nawierzchnię zastępują kamienie. Trudności rekompensują nam jednak wspaniałe widoki na rozległą dolinę, w której leży Leh.
Ku naszemu zaskoczeniu dokładna wysokość przełęczy wynosi 5377m n.p.m. (17642ft), a nie jak podaje większość źródeł 5603m n.p.m. Pomiaru dokonaliśmy odbiornikiem GPS, przy dokładności 5,6m.
Nie byliśmy na tej przełęczy pierwszymi ludźmi, którzy wjechali na nią rowerami i na pewno nie ostatnimi, jednak Agata bez wątpienia jest pierwszą Polką, której się to udało :) Brawo!
Ze względu na pogarszające się warunki jechaliśmy dosyć ostro a i tak zjazd zajął nam ponad 3 godziny. Końcówkę zmuszeni byliśmy pokonać w deszczu, który padał nieprzerwanie przez całą noc. Pogoda, która nam się przytrafiła podczas wyprawy na Stok Kangri i etapu na Khardung La nie była typowa dla tego rejonu, jednak góry wysokie są nieprzewidywalne i nawet takie przypadki należy brać pod uwagę.
start w drogę przez Himalaje
28 sierpnia opuściliśmy Leh by ruszyć przez pasmo Himalajów, kierując się na południe. Na tym niespełna 400 kilometrowym odcinku wiodącym do Keylong stały przed nami nie tylko wyzwania związane z pokonaniem wielu kilometrów na bardzo dużej wysokości, ale również problemy związane z przetrwaniem na tym skalnym pustkowiu. Naszą trasę rozpoczął odcinek wzdłuż Indusu z całym bogactwem akcentów kultury tybetańskiej - klasztorami, gompami, polami czortenowymi i młynkami modlitewnymi. W tak interesującej scenerii zmierzaliśmy w kierunku przełęczy Tnaglang La.
Po opuszczeniu doliny Indusu dotknął nas problem wody. Za "dwójką", czyli przełęczą Tnaglang La, droga wiedzie równiną Morei, kompletnie pozbawioną wody oraz możliwości jej zakupu. Natomiast zasoby wodne w rejonie przełęczy są bardzo skromne i trudne do zlokalizowania. Dodatkowym utrudnieniem jest brak dokładnych map tego regionu Himalajów. A większość dostępnych, to zwykłe szkice pozbawione skali i poziomic, których szczegółowość jest tak mała, że ich stosowanie budzi poważne wątpliwości.
Przed przełęczą natrafiliśmy jedynie na wyschnięte koryta potoków okresowych. Sytuacja nie rysowała się zbyt wesoło, bo kilka godzin podjazdu zredukowało nasz zapas wody do około 1-go litra.
Udało nam się na szczęście zlokalizować wodę po drugiej stronie przełęczy. Dokładnie 5 km od najwyższego punktu spośród kamyków wypływała zimna woda. Nie byliśmy jedynymi, którzy korzystali z tego życiodajnego płynu. Obok stała ciężarówka, w której kierowca uzupełniał ubytek wody w chłodnicy. Dociążeni wodnym balastem śmiało ruszyliśmy w pustynna dolinę.
noc na pustyni pośród gór
Himalaje na równinie Morei pokazały nam swoją potęgę i nieprzewidywalność. Po upiornie widnej nocy, a to za sprawą pełni, przywitał nas zimny poranek. Szczyty, które wczoraj pozostawiliśmy daleko z tyłu przyprószone były śniegiem. Czterdzieści pięć kilometrów, które dzieliły nas od Pang wydawały się drobnostką, którą przejedziemy w 3, może 4 godziny. Równina utwierdziła nas w przekonaniu, że w Himalajach nigdy nie jest dostatecznie płasko by móc odpocząć - droga to wznosi się, to opada, ale nigdy nie biegnie poziomo. Dodatkowo nasz kierunek jazdy nie pokrywał się z kierunkiem wiejącego wiatru, który huczał z prędkością 50-60km/h nieustannie przez cały dzień.
dwie przełęcze jednego dnia
Przed nami kolejne przełęcze, kolejne podjazdy i ciągle zmieniające się krajobrazy. Każda z kolejnych dolin wygląda inaczej. Po szerokiej i ogromnej Morei dostaliśmy się do wąskiego kanionu, który prowadził nas na Lachulang La. Droga, którą jechaliśmy raz jest doskonała jak na te warunki, raz kompletnie zdewastowana przez siły przyrody, ale do tego zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Sama przełęcz okazała się być przyjemnym miejscem do podziwiania okolicy. Panoram nie szpeciły żadne industrialne budowle, jak to miało miejsce na Khardung i Tanglang. Z tego miejsca widzieliśmy również serpentyny na kolejną przełęcz, Nakee La.
O ile podjazd nie był szczególnie trudny i zajął nam około 1:20, to zjazd był już konkretnym rajdem w przepięknej scenerii gór. Wszystko byłoby dobrze, gdyby do Sarchu droga nie prowadziła kolejną równiną, na której znów solidnie wiało w twarz.
Po zmroku, w zupełnej ciemności jechaliśmy ponad godzinę. Jechaliśmy jednak z nadzieją, że w Sarchu znajdziemy łatwo miejsce na biwak. Na szczęście ludzie tam mieszkający nie położyli się jeszcze spać. W namiotach paliły się światła - jedyne nasze drogowskazy. Ostatecznie znaleźliśmy miejsce w pustym kompleksie hotelowym, złożonym z samych namiotów. Skrajnie wyczerpani, natychmiast po rozstawieniu namiotu i minimalnym uzupełnieniu płynów wsunęliśmy się w śpiworki. Jak dotychczas był to najcięższy i najdłuższy dzień podczas wyprawy. Szybko zapadliśmy w sen bogatsi o nowe doświadczenia.
pierwsza miejscowość po 8 dniach kręcenia
Dwa dni później byliśmy już w Keylong, pokonując ostatnią przełęcz w drodze do cywilizacji - Baralachla. Był to najzimniejszy rejon podczas wyprawy. Temperatura w nocy spadła poniżej -3stC.
Pobyt w Keylong był bardzo potrzebny, aby podładować akumulatory naszego sprzętu elektronicznego. Nasze organizmy również upominały się o solidne dawki energii. Co prawda zaopatrzeni byliśmy w żywność liofilizowaną, która na tym odcinku okazała się niezbędna, to jednak trudy podróży skracały nam czas zarezerwowany na posiłki. Ostatecznie jedliśmy dość mało. Po dniu odpoczynku i uzupełnieniu naszych niedoborów ruszyliśmy dalej.
Odcinek Keylong - Gramphoo mocno nas wymęczył psychicznie. Ogromny ruch ciężarówek był nie do zniesienia. Na wąskich indyjskich drogach ciągle musieliśmy usuwać się na pobocze, przepuszczając stada ciężarówek. Chyba nie o takich Himalajach marzyliśmy.
W Gramphoo odbija droga do doliny Lahoul, prowadzącej na przełęcz Kunzum a następnie do doliny Spiti. Jakże byliśmy szczęśliwi, gdy korowody ciężarówek kierowały się na Rothang. Nareszcie mogliśmy jechać obok siebie i dzielić się własnymi wrażeniami.
kilkadziesiąt kilometrów w drodze na przełęcz Kunzum
Kolejne dwa dni, z perspektywy całej wyprawy, okazały się najcięższymi i najbardziej trudnymi. Pomimo, że najwyższe góry i najwyższe przełęcze mieliśmy już za sobą, to Himalaje zaskoczyły nas czymś wyjątkowym.
Dotychczas nawierzchnia dróg bywała słaba, ale na tym odcinku nawierzchni nie było w ogóle. Droga przypominała szlak wysokogórski w Tatrach, kamienny trotuar z kamieni leżących w bezładzie. Droga to wspinała się na zbocze, to opadała ku rwącemu potokowi. Często nie było żadnej różnicy w prędkości poruszania się, czy jechaliśmy pod górę, czy w dół, prędkość była taka sama - 5km/h. Trafiały się też odcinki, gdzie głazy były tak duże, że jazda stawała się mniej efektywna niż prowadzenie roweru.
Sama dolina jest bogata w wodę. Stąd, też drogę nierzadko przecinają strumienie spadając kaskadami w dół. Strumienie nie stanowiły zbyt dużego utrudnienia, można powiedzieć, że były dodatkową atrakcją. Prawdziwym wyzwaniem stało się jednak pokonanie trzech niezdyscyplinowanych potoków, które koniecznie musiały spenetrować odcinki drogi. Dla samochodów terenowych przejazd 20 metrów korytem potoku to niewątpliwa atrakcja dla pasażerów, my musieliśmy czasami rozwiązać łamigłówkę - typu przewożenie kozy, kapusty i wilka na drugą stronę rzeki.
Przełęcz Kunzum była wspaniałym wyzwaniem, a zdobycie jej sprawiło nam dużą satysfakcję. Po pierwsze, dotychczas były to tereny rzadko uczęszczane przez wyprawy rowerowe, a po drugie otaczające góry tworzą wyjątkową scenerię.
Spiti Valley
Pobyt w Tabo, miasteczku na końcu świata, będziemy wspominać jeszcze długo. Zatrzymaliśmy się w przyklasztornym domu gościnnym prowadzonym przez mnichów tybetańskich. Po obiadku mając ochotę na deser wybraliśmy się do pobliskiej restauracyjki Cafe Zion. Nie tylko nazwa brzmiała europejsko, wystrój również był niczego sobie. Jasne i rozświetlone pomieszczenie, czyste stoły i solidne krzesła, a z głośniczków sączy się Tracy Chapmann na zmianę z Bobem Marleyem.
Właściciel serdecznie się uśmiechnął, słysząc, że jesteśmy z Polski. Ku naszemu całkowitemu zdziwieniu, chwilę potem, z głośniczków dało się słyszeć góralskie smyczki "spod samiuśkich Tater", a dokładnie Trebunie Tutki. To muzyka z Polski - mówi do nas młodzieniec, podnosząc głowę znad magnetofonu. Angelo, bo tak właśnie nazywa się właściciel baru rozkochany w rytmach rasta, powiedział nam, że tę kasetę podesłał mu kilka lat temu jeden z naszych rodaków, spotkany w Kazie, poprzednim jego miejscu pracy. Długo jeszcze rozmawialiśmy wspólnie o muzyce, o tym jak jest u nas w Polsce i o jego planach związanych z barem w Tabo.
półtorakilometrowe wspomnienie po drodze
Zdążyliśmy się już przyzwyczaić, że Himalaje lubią zaskakiwać. Każdy spędzony dzień był inny, nie podobny do poprzedniego, ale to, co zobaczyliśmy na około 4 km przed Yangtang przerosło nasze wyobrażenia. Droga na długości około półtora kilometra została całkowicie zmieciona przez kamienną lawinę. Nie sposób odnaleźć śladu którędy była wcześniej poprowadzona. Jednak ruch na tym odcinku wciąż trwa. Wszystko za sprawą kolejki towarowej obsługiwanej przez wojsko, przewożącej bagaże i towary na drugą stronę zbocza.
Podróżujących czeka mozolna przeprawa szlakiem, do poziomu rzeki, około 350m w dół i potem wspinaczka na przeciwległy stok. Mieliśmy poważne obawy czy po tej przeprawie zobaczymy jeszcze nasz sprzęt i rowery. Agata wystartowała pierwsza, a ja czekałem na swoją kolej wysłania bagażu. Przynajmniej w jednej kwestii chcieliśmy mieć pewność, że bagaże wystartują na drugą stronę. Miałem mieszane uczucia, gdy rowery zapakowane do stalowego kosza transportowego oddalały się w kierunku stacji docelowej, a po kilkudziesięciu sekundach zniknęły na tle skał.
Po 70-ciu minutach wspinaczki w pełnym słońcu z 8-mio kilogramowym ładunkiem na plecach, znalazłem się koło Agaty. Byłem kompletnie wykończony. Nasze rowery i bagaże stały sobie bezpiecznie w cieniu drzew. To był naprawdę wyczerpujący dzień.
Z Yangtang droga prowadzi w dół, aż do doliny rzeki Satluj, którą to jechaliśmy przez trzy kolejne dni. W miarę jak zmierzaliśmy coraz dalej na południe wilgotność stopniowo rosła, aż stała się męcząca. Droga natomiast raz biegła lewym zboczem kanionu raz prawym. Pomimo, że stopniowo obniżaliśmy swoją wysokość, to na drodze nie brakowało sporych podjazdów. Dzięki temu mieliśmy ciągle inne spojrzenie na okolicę.
Kiedy wyjechaliśmy z Recong Peo, głównego miasta regionu, wilgotność była na tyle duża, że gigantyczne, ośnieżone szczyty ledwie rysowały się na tle nieba. A rozciągający się stąd podobno piękny widok na Kinnaur Kajlaś był trudny do uchwycenia. Delektowaliśmy się widokiem soczystej roślinności, a jazda przez gęste i tętniące życiem lasy była miłą odmianą.
Mijały kilometry, a my byliśmy coraz bliżej Shimli, ostatniego miasta na naszej trasie. Jak to bywa w najwyższych górach, droga wiodła ogromnym przewyższeniem, z wysokości 870m n.p.m. musieliśmy się wdrapać na 2700m n.p.m. - ot, taka mała przełęcz.
Kraina Deszczowców
Ostatni etap pod względem widoków przypominał nam trochę Krainę Deszczowców, czyli nasze Tatry - chłód, gęste mgły i oczekiwanie na poprawę pogody. Jedynie świdrujące granie cykad i nadrzewni obserwatorzy w postaci małp nie pasowały do naszych tatrzańskich wspomnień. I jak to zwykle bywa w Krainie Deszczowców tak i tu dopadła nas solidna ulewa. Zanim dojechaliśmy do Shimli pogoda poprawiła się na tyle, że mogliśmy podziwiać to wspaniałe miasto w całej krasie.
Shimla leży na wzgórzu, które w całości zabudowane jest domami. Oglądając rozległą panoramę ma się wrażenie, że domy stoją jeden na drugim, tworząc gigantyczny kopiec. To odkryte przez Brytyjczyków miasto pełne jest kontrastów. Kolonialne akcenty mieszają się z indyjskimi symbolami, tworząc intrygujący obraz niezwykłego miejsca.
Delhi po raz drugi
Po 13 godzinach w autobusie, z rowerami na dachu, znaleźliśmy się w Delhi. Czekała nas jeszcze podróż przez to niezwykłe miasto z dworca autobusowego do hotelu. Gdy człowiek jest tu pierwszy raz, taki pomysł wydaje się zamachem na własne życie, jednak my dostrzegamy już zasady, które rządzą tym pozornym chaosem ruchu ulicznego. Pomimo, że teraz dysponowaliśmy własnym środkiem transportu, rikszarzom zupełnie to nie przeszkadzało aby szerokim gestem zapraszać nas do swoich pojazdów. Jeden nawet z uśmiechem na ustach stwierdził: no bicycle, only rickshaw.
Bazar na Paharganju jest taki sam jak 4 tygodnie temu, a jednak inny. Inny dla nas. Teraz moglibyśmy godzinami kręcić się po ciasnych i gwarnych uliczkach obserwując ludzi i toczące się wokół życie. Niestety trzeba wracać, może następnym razem...
Wyprawa trwała 39 dni. Zakończyła się 21 września 2004.