Okazało się, że oprócz podręcznego bagażu mam 24 kg bagażu normalnego,a pudło z rowerem ważyło 32 kg. Czyli 36 kg nadmiaru. Jednak po kilkunastu minutach negocjacji udało mi się przekonać panie, aby policzyły mi nadbagaż za 20 kg i tym oto sposobem zapłaciłem 645 zł za nadbagaż. Czyli znośnie.
Sam lot był dobry, bez większych problemów. Przesiadka w Kijowie też sprawnie poszła. Problemy zaczęły się na lotnisku w Delhi. Otóż na swój bagaż musiałem czekać z godzinę (dobrze, że w całości dotarł, choć pudło z rowerem było nieźle sfatygowane i wystawały z niego reklamówki z częściami). Na lotnisku w Delhi miał na mnie czekać Sajda lub ktoś z jego ludzi. Jednak był taki tłok i tłum, że nie udało mi się zobaczyć Sajada ani kogoś z kartką Radosław... Musiałem, więc do miasta dostać się samemu. Wziąłem jakąś taksówkę i pojechaliśmy szukać hotelu. Okazało się, że względu na zbliżające się święto Diwali (najważniejsze w hinduizmie) są problemy z wolnymi miejscami i ponoć są wolne pokoje tylko powyżej 100$. Ja jednak nie dawałem mojemu driverowi za wygraną i w końcu znalazłem pokój za 30$ (zszedłem z 90$, a gdy zjawił się rano Sajad to płacę 17$).
A teraz opiszę moje wrażenia z Delhi. Jestem tu już trzeci raz, ale tym razem Delhi zrobiło na mnie przygnębiające wrażenie. Zaraz po wylądowaniu dało się poczuć, że jesteśmy w Delhi - z roku na rok coraz bardziej tu śmierdzi. Mieszkam w dzielnicy Karol Bagh i tu też niewiele się zmieniło, no może poza paroma wyburzonymi budynkami i poza kupą wojska i policji na ulicach. No normalnie czuje się jakby była jakaś wojna. Wszędzie pełno uzbrojonych żołnierzy i policjantów. Jeszcze na dodatek 200 metrów od biura Sajada wybuchł pożar. Nieźle się paliło a jak śmierdziało... Straż dojechała na miejsce może po godzinie. Wcale się temu nie dziwię, bo korki są straszne, nie tylko na ulicy, ale nawet i w sklepach.
Wczoraj wieczorem Sajad zaprosił mnie na kolację do swego domu. Włączył TV i dobiły mnie wiadomości: ciągle w indyjskiej telewizji pokazywali Pakistan i pełno wojska, czołgi, zasieki, manifestacje. Dzień wcześniej w Pakistanie wprowadzono stan wojenny. A jak powszechnie wiadomo Indie z Pakistanem nie mają najlepszych relacji. Tak więc wszystko to (pożar, pełno wojska na ulicach, sytuacja w Pakistanie) nie nastraja optymistycznie. Dobrze, że Sajad mnie trochę uspokoił, że to wojsko to środki ostrożności przeciwko zamachom terrorystycznym, które mogą być przygotowywane na święto Diwali (dwa lata temu też wybuchły w Delhi bomby). Całe szczęście, że jutro rano wyjeżdżam z Delhi do Agry (autobusem) i dobrze, że rower jest już złożony.
A jak się wam podoba się strój na siostry wesele? Muszę jeszcze pomyśleć nad spodniami i butami, bo do klapków nie pasuje. I jeszcze jedno jest ciepło coś około 30 stopni Celsjusza a w pokoju 28, tak więc jak składałem rower to nieźle się spociłem się.
Agra
Dzisiejszy dzień poświęciłem na zwiedzanie i fotografowanie Tadż Mahalu w Agrze.
Napiszę w kilku słowach jak dojechałem do Agry. Generalnie do hoteli nie mam szczęścia na razie. W Delhi był straszny hałas i nie można było spać. Zamówiłem sobie budzenie na 5-tą ale mnie nie obudzili i pakowałem się w biegu. Zdążyłem. Za przewóz roweru gościu chciał 500 rupii (1$-37 rupii). Zapłaciłem mu, choć Sajad mówił, że bilet mam od niego gratis, ale na bilecie było coś napisane, że mam sam zapłacić. Przy wyjeździe z Delhi, gdy autobus już się zapełnił podszedł do mnie jakiś gościu i oddal 500 rupii. Przeprosił i poprosił o 50 mówiąc, że tyle wystarczy za rower. Są jeszcze porządni ludzie na tym świecie. Chwilę później kolejna miła niespodzianka. Jakiś Hindus podaje mi plik banknotów i mówi, że mi one wypadły (coś około 100$, w tych autobusach strasznie ciasno jest). Chciałem mu dać z 5 $ ale nic nie chciał. Zapoznałem się z jego rodzina - kolejna miła niespodzianka - miał przepiękną córkę. Szkoda tylko, że nie pozwolił jej zrobić zdjęcia. Do Agry dojechałem bez problemów. Znalazłem hotel, trochę na uboczu, wydawał się OK. Jednak w nocy okazało się, że komarów jest tyle, że spać nie można. No do Avasaksy w Skandynawii to mu było daleko, ale musiałem rozbić namiot, aby usnąć. Kolejna noc była już lepsza, bo kupiłem coś na komary. Nawet działa. Chyba Pani Marii to sprezentuje na gwiazdkę. Jak się okazało w walce z komarami mam też pomagiera - gekona.
Jutro jeszcze zostanę w Agrze i zwiedzę fort, i jak zdążę pojadę do takiego fajnego miasta 40 km od Agry (na rowerze).
Wyruszam do Khajuraho
Dziś przejechałem na rowerze ponad 100 km w upale ponad 35 stopni. W Fathephur Sikri było ciekawie niestety podczas podróży powrotnej miałem nieprzyjemne zdarzenie. Dwóch Hindusów jechało przez jakiś czas obok mnie na motorze i nagle jeden z nich chciał mi wyrwać sakwę z bagażnika. Dobrze, że jestem duży i dałem sobie jakoś radę. Poza tym jest OK. Jutro wyruszam do Khajuraho.
W Khajuraho podoba mi się bardzo.
Jestem w Khajuraho - super miejsce, super świątynie, jak do tej pory właśnie to miejsce zrobiło na mnie największe wrażenie. Co by nie mówić to w Khajuraho podoba mi się bardzo. Miałem zamiar jutro rano wyjechać stąd, ale mam jeszcze wielką ochotę porobić trochę zdjęć o wschodzie słońca w tych świątyniach. A teraz dopiero, co wróciłem z takiego przedstawienia światło i muzyka - było super, nawet biorąc pod uwagę fakt, że nie wszystko zrozumiałem, co mówili. Generalnie polegało to na tym, że siedzieliśmy w nocy na takim dużym placu pośród tych świątyń i narrator opowiadał historie tworzenia świątyń w Khajuraho. To wszystko połączone było z muzyką i efektami świetlnymi. Z różnych stron dobiegają różne dźwięki: a to odgłosy walki, a to słychać budowniczych budujących świątynie i co chwilę podświetlana jest inna świątynia (w różny sposób i na różne kolory).
A teraz kilka różnych refleksji z wyprawy.
W Delhi brano mnie za Anglika albo za Rosjanina, w Agrze za Anglika a tutaj za Polaka, (co jest bardzo dziwne). Śmiesznie to wygląda, gdy podchodzi do mnie gościu i mówi: Dzień dobry, pliz luk maj sklep. Widać nasi tu byli...
Podróż z Agry miałem dość specyficzną: w pociągu luz i pełen komfort a w autobusie koszmar. Przez 5 godzin nie byłem wstanie nawet nogi rozprostować. Straty w podróży to jak na razie urwana linka od licznika (może uda mi się ja naprawić).
Wreszcie tu w Khajuraho ma przyzwoity hotel. I wreszcie mogę się spokojnie wyspać. Dużo pije i mało jem. Od dwóch dni jem tylko kolacje i nawet nie chodzę głodny. Obym tylko nie schudł za bardzo i nie opadł z sił przed wjazdem w Himalaje.
Podróż do Waranasi
Dziś wyjeżdżam z Khajuraho do Waranasi, ale jeszcze rano zrobiłem sobie małą przechadzkę po okolicy. A więc wreszcie znalazłem się w Waranasi, świętym dla Hindusów mieście leżącym nad świętym Gangesem.
Ale teraz napiszę, co ciekawego działo się wcześniej.
Otóż wypadałoby napisać coś o Khajuraho i świątyniach. Świątynie wykonane zostały w latach 950 -1050. Później na kilkaset lat zarosła je dżungla i dopiero w XX wieku zostały odkryte ponownie. Dzięki temu, że zniknęły one z kart historii na kilkaset lat to nie zostały zburzone przez muzułmanów tak jak wiele innych świątyń.
Z Khajuraho miałem jednym autobusem udać się do Waranasi. Po obiadku udałem się więc na dworzec, gdzie okazało się, że autobus to Waranasi jest odwołany czy go w ogóle nie ma w rozkładzie. Ale mogę za to pojechać do Satny i tam się przesiąść na inny autobus, który zawiezie mnie już prościutko do Waranasi. Dobra, wsiadłem więc do tego autobusu. Rower wylądował na dachu, podobnie jak i część bagażu. Ja miałem miejsce siedzące tuż obok kierowcy. Przypomniał mi się autobus szkolny, którym w podobny sposób siedziało się nieraz na pace obok kierowcy. Do Satny dotarliśmy już w nocy. Tam okazało się, że nie ma bezpośredniego autobusu do Waranasi - muszę jechać do Rewy i tam się przesiąść. Co też i zrobiłem. Podróż minęła dość szybko i nawet autobus nie był za bardzo zatłoczony. W Rewie, gdy tylko wysiadłem z autobusu otoczył mnie tłum gapiów. Był wśród nich młody żołnierz, który nawet nieźle mówił po angielsku. Pomógł mi zapakować bagaż na rower a ja w dowód wdzięczności pozwoliłem mu się przejechać kawałek. Zaprowadził on mnie do kolejnego autobusu, który jednak był tak załadowany, że nie było możliwości abym do niego wsiadł. Nie pozostało mi nic innego jak szukać noclegu.
Nieopodal dworca był hotel Kailash i tam znalazłem schronienie. Muszę przyznać, że mało tak okropnych hoteli widziałem. Smród, brud, masa robactwa i komarów a na dodatek okna na główną ulice. Spać się nie dało... Oczywiście, aby myśleć o zmrużeniu oka musiałem rozstawić namiot - i tak coś mnie w nocy tak pogryzło, że nawet Hindusi pokazywali palcami na bąble na moim ciele.
Rankiem, czym prędzej opuściłem to obskurne miejsce i udałem się na dworzec. Autobus miał być dopiero za 3 godziny. Łaziłem, więc sobie trochę dookoła robiąc fotki napotkanym tubylcom. Jednak po kilku minutach zgromadziła się grupa ludzi, którzy stwierdzili, że nie powinienem tu być i robić zdjęć. Poproszono mnie abym udał się na poczekalnie, równie obskurna, co i sam hotel. Po dwóch godzinach podszedł do mnie gościu i powiedział, że mój autobus jest już podstawiony. Zająłem, więc miejsce, załadowałem rower i sakwy na dach i czekałem na odjazd. Okazało się. że nie jest bezpośredni autobus do Waranasi tylko do Hanumany. Zerknąłem na mapę - po drodze do Waranasi, więc może być.
Jazda tym autobusem przeszła moje oczekiwania. Wlekliśmy się z prędkością 30-40 km/h co chwilę zatrzymując się po drodze wysadzając i zabierając coraz to nowych pasażerów. Oczywiście jako jedyny obcokrajowiec byłem nie lada sensacją w autobusie. Tak więc około 14-tej dotarliśmy do Hanumany. Tu kierowca był na tyle grzeczny, że od razu zawołał na jakiegoś gościa i po chwili pojawił się jeep, który oczywiście, że nie mógł mnie zawieść do Waranasi tylko do Mirzapuru. Jazda jeepem to dopiero była frajda. Zająłem na miejsce początku, obok kierowcy. Super, luzik, wszystko dobrze widać, można foty popstrykać. Tylko czemu ciągle nie ruszamy. Okazało się, że czekamy aż się pełny skład uzbiera. Po pół godzinie nie mogłem się już ruszyć. Miedzy mną a kierowcą siedziało jeszcze 3 Hindusów. Jeden obok mnie, jeden taki dziadowinka miał nogi między dźwignią zmiany biegów, a na fotelu kierowcy siedział kierowca i jego kumpel - pomagier, który zmieniał biegi i wciskał sprzęgło. Pełen komfort...
W połowie drogi przestałem czuć prawy pośladek, na którym tylko siedziałem, tak mi zdrętwiał. Po raz pierwszy w życiu zresztą zdrętwiał mi pośladek!!!. Po drodze udało się jeszcze zabrać kilku podróżnych a to do tyłu jeepa, a to wisieli na drzwiach, a to na dachu.
Jakimś cudem udało mi się wreszcie dotrzeć cało i niekoniecznie zdrowo do Mirzapuru. Nasz driver był na tyle miły, że podwiózł mnie pod autobus (nawet go dogonił), który nie uwierzycie jechał naprawdę już do samego Waranasi.
I tu kolejna frajda - autobus był już zapełniony na full, ale jeszcze jeden pasażer i to jeszcze taki duży się zmieścił. Co więcej wysadzono z fotela nawet jednego takiego zabidzonego Hindusa i miałem miejsce siedzące. Po trzech godzinach jazdy w jakże komfortowych warunkach (jak zająłem pozycje siedząco to ją zmieniłem dopiero na miejscu w Waranasi) dotarliśmy wreszcie szczęśliwie do celu. Zajęło mi to półtora dnia, ale byłem u celu i nawet z całym rowerem i bagażem.
Waranasi
Jestem już w Waranasi prawie dobę. Sporo już zobaczyłem, wiele ciekawych zdjęć zrobiłem i załatwiłem kilka spraw. Najważniejsze, że mam jutro odebrać bilet na pociąg na sobotę do New Jaipalguri (Bengal Zachodni niedaleko Sikkimu). Tam skończy się część objazdowa (pociągowo - autobusowa) a zacznie rowerowa. Rowerem zrobiłem na razie około 200 km a więc niewiele ale tak miało być. Nawet nie wiecie jak się ciesze, że mam mieć ten bilet, bo w kilku odwiedzonych przeze mnie biurach powiedzieli, że wolne miejsca są dopiero za 15 dni. A to jest prawie 900 km do przejechania i nie uśmiecha mi się jeździć autobusami (tych przesiadek miałbym pewnie kilkanaście).
Dziś byłem w najświętszym dla Hindusów miejscu na Martinika Ghacie, gdzie każdy Hindus pragnie w tym miejscu umrzeć i być spalonym na stosie, a później coby jego prochy wrzucić do Gangesu - wtedy odziejdzie od razu do nieba, bez potrzeby kolejnego wcielania się w rożne postacie. Na Martinika Ghacie nie można robić zdjęć ani nagrywać To ponoć przeszkadza duszom zmarłych w drodze do nieba. Hindusi bardzo tego przestrzegają i cały czas mają człowieka z aparatem na oku. Można ponoć uzyskać pozwolenie na robienie zdjęć ale to kosztuje fortunę...
Ja kręcąc się po okolicy i delektując się dymem ze stosów z palącymi się ciałami zawarłem różne znajomości. Jednak kawał aparatu robi na tubylcach wrażenie, także i folderek z wystawy w języku angielskim . Zaczęły się więc pertraktacje. Powiedziano mi, że jak zrobię zdjęcie za 50$ to za bardzo tym duszom nie przeszkodzę. Pertraktowaliśmy z godzinę. Jako że nie jestem zawodowym fotografem, to w końcu udało mi się uzgodnić w miarę sensowną cenę 30$ za 6 zdjęć + 13$ za minutę nagrania wideo. Mój przewodnik mocno wcielił się w rolę i oprowadził mnie wszędzie bardzo dokładnie, omawiając co się w danym miejscu robi. Tak więc wręcz ocierałem się o zwłoki i palące stosy. Smród i żar był niesamowity, ale w końcu wykonałem te swoje 6 zdjęć i nagrałem 60 sekund filmu. To zapadnie w mojej pamięci na zawsze. Poza tymi sześcioma zdjęciami mam jeszcze prawie 20 innych. Z tymi robionymi na Martinika Ghacie muszę się kryć bo mogę mieć przez to problemy ale z innymi już nie. Ale i tak najfajniejsze zdjęcie zrobiłem gdzie indziej - to fota świętej krowy leżącej sobie w sklepie - nawet siedzący w kafejce obok mnie Hindus chciał abym mu je wysłał, po czym rozesłał je do swoich znajomych.
I jeszcze jedna ciekawostka - po jakże komfortowych podróżach autobusowych i jeepowych dziś zafundowałem sobie masaż - fajna sprawa. Dwóch gości przez 40 minut mnie masowało. Poczułem się od razu lepiej.
Kolejna ciekawostka to - mieszkam w hotelu nieopodal kościoła św. Tomasza. Ciekawe, że nie można do niego wejść i że strzeże go dwóch żołnierzy. A i spotkałem parę Włochów - małżeństwo co to 7 miesięcy na rowerkach są już w podroży Zaczęli w Chinach a przed nimi Pakistan, Iran.... Ja natomiast jutro rano spływ łodzią po Gangesie i dalsze fotografowanie.
A w hotelu wreszcie nie ma za dużo komarów ale są inni mieszkańcy...
Jakby ktoś chciał aby mu przywieść trochę świętej wody z Gangesu to niech najpóźniej w ciągu 24 godzin napisze mi o tym. Jedyna taka okazja aby stać się posiadaczem tej wszystkomogącej i wszystoleczącej wody. Jako ciekawostkę dodam, że nasze normy dopuszczają max 500 bakterii coli w 100 ml wody (woda zdatna do mycia nie do picia) a ta woda ma zaledwie 1 500 000 bakterii w 100 ml - cóż za bogactwo.
Ilość wody ograniczona i jednej osobie mogę przywieść max 100 ml wody.
Dotarłem do Sikkimu
Wczoraj po długiej i męczącej podróży dotarłem do Sikkimu, a dokładniej to do jego stolicy - Gangtoku. Napiszę teraz jak się tu dostałem.
W piątek wieczorem zwiedzałem a w zasadzie to bardziej fotografowałem Waranasi. Udałem się nawet do fryzjera - w końcu miałem sobie szukać tutaj żony a dobra fryzura nie zaszkodzi temu.
W sobotę rano miałem zamiar udać się nad Ganges i porobić zdjęcia ale powietrze było tak zanieczyszczone, że stwierdziłem, że dobry zdjęć nie da się zrobić w takich warunkach (zdjęcia z mostu). Pociąg do New Jaipalguri miałem o 11:40 a dworzec był oddalony o jakieś 15-20 km, więc o 9-ej opuściłem hotel. Prawie godzinę zajęło mi przebijanie się przez Waranasi aby dotrzeć do mostu na Gangesie. Dalej miało być już prosto i rzeczywiście było, dopóki nie zacząłem się pytać o drogę. Jednak wystarczy kilka kilometrów odjechać od miejsc atrakcyjnych turystycznie i ciężko znaleźć kogoś, kto choć trochę by mówił po angielsku. W końcu około 11-ej dotarłem na dworzec w Mughaj Serai. Od razu zaczepił mnie jakiś tragarz i zaproponował pomoc. Mają ludzie fantazjeę Za pokazanie mi peronu i pomoc w załadowaniu roweru zażyczył sobie 500 rupii a bilet kosztował 330 rupii + 200 rupii dla biura za załatwienie biletu bo był problem z wolnymi miejscami. Ostatecznie dostał 50 rupii i powinien się cieszyć. Jak się okazało mój pociąg był ponad godzinę opóźniony. Poszedłem sobie do baru i zjadłem jakieś śniadanko. Później usiadłem na ławeczce i czekałem na przyjazd pociągu. Pojawiały się coraz to nowe informacje, 1 godz 20 min, 1 godz. 40min, w końcu 2 godziny później pociąg podjechał.
Dziki tłum zaczął się do niego pakować. Dobrze, że ten tragarz mi pomagał, bo ciężko byłoby mi samemu upilnować rower oraz wszystkie bagaże W końcu wszystko było na swoim miejscu: rower przypięty w przejściu między wagonami, część bagaży pod siedzeniem a część na górnej kuszetce. Tylko ja nie mogłem zająć swego miejsca, bo jakiś Hindus nie chciał z niego zejść. W końcu po interwencji kilku młodych hHndusów zszedł z mojej kuszetki i wreszcie mogłem rozprostować kości. Za wygodnie nie było, bo 1/3 miejsca zajmowały bagaże ale i tak o niebo lepiej niż w autobusie. Obok mnie mieli swoje miejsca chłopak i dziewczyna z Izraela. Ciekawe, że niby w naszym jakby przedziale powinno być 6 osób - tyle jest kuszetek, a siedziało 10. W Patnie jak dosiadła się następni podróżni to do naszego przedziału doszły dodatkowe 3 osoby. Dosłownie nie było jak zejść i sprawdzić co z rowerem.
Po południu chwycił mnie lekki głodek i fajnie by było coś zjeść. Nawet chodził taki jeden gościu i zbierał zapisy na żarcie. Mija godzina, druga a tu żarcia nie widać. Chodzą tylko jacyś gościowie i sprzedają z metalowych wiader jakieś ziarnka, które później zawijają w gazety. A co to ja kura jestem żebym ziarnkami się żywił!!! W końcu dostałem swoją kolację. Nawet niezła była, tylko trochę chłodna. No i był problem z jej zjedzeniem, bo na mojej górnej kuszetce było strasznie mało miejsca. Trzeba było nie lada wygibasów aby się najeść. Po 22-ej zapanował względny spokój i zapuściłem sobie jakąś muzykę po czym usnąłem. Pociąg ożywił się dopiero około 4-ej a to głównie za sprawą rzeszy sprzedawców. W Indiach w ogóle nie potrzeba chodzić na zakupy: wystarczy przejechać się kawałek takim pociągiem. Można było więc kupić w pociągu: skarpetki, majtki, spodnie, sweter, szale, kosmetyki, jedzenie (nie tylko ziarnka), zegarek (jakby czasem ukradli), aparat fotograficzny, latarkę, wiertarkę, keyboard go grania, pościel do spania, zabawki dla dzieci i oczywiście książki do czytanie (chyba jakieś romanse - dobrze, że chociaż sprzedawcy tych hinduskich Harlekinów mnie omijali). Zresztą po raz pierwszy nie miałem problemów ze sprzedawcami - po prostu byłem za wysoko.
Około 7-ej rano dojechaliśmy do New Jaipalguri. Jednak cuda się zdarzają: cały bagaż był na swoim miejscu a w rowerze nawet przerzutki nie były poprzestawiane - szok. Z dworca udałem się na rowerku do Siliguri, które ku mojemu zaskoczeniu było tylko kilkanaście kilometrów stąd.
Po przejechaniu kilkunastu kilometrów znalazłem się w Siliguri. Miasto to było najbardziej zbliżone do europejskich ze wszystkich indyjskich miast ,które widziałem. Wreszcie miałem przejrzyste powietrze, niezatłoczone ulice, większą czystość, trochę ładu i porządku. Jechało się nieźle. W oddali zacząłem dostrzegać Himalaje. Kilkanaście kilometrów za Siliguri dołączył do mnie jakiś chłopak, który nieźle mówił po angielsku. Spytał mnie gdzie jadę. Odpowiedziałem, że do Gangtoku. Zdziwił się trochę, stwierdził że zajmie mi to ze dwa dni i że lepiej dla mnie będzie jeśli dojadę tam autobusem lub jeepem, bo miejscami droga jest w fatalnym stanie i strasznie się zakurzę itp.. Tak sobie jechaliśmy i gadaliśmy aż tu nagle na poboczu stał jakiś autobus, jak się okazało do Gangtoku. W końcu po mało przespanej nocy skusiłems ię na niego i dalej ruszyłem w kierunku Sikkimu.
W Rangkpo była granica i poproszono mnie abym udał się z dokumentami do jakiejś budki. Zrobiłem to. Okazało się, że formalności jak na warunki indyjskie były śmieszne Spisali tylko moje dane z paszportu i pozwolenia, ostemplowali i paszport i pozwolenie, jakieś dwa podpisy i oficjalnie zawitałem do Sikkimu. I dopiero teraz zaczęło mi się ciśnienie podnosić. Po wyjściu z budki okazało się, że nie ma mojego autobusu (przy sobie nie miałem nawet aparatu!!!). Idę więc w kierunku w którym powinniśmy jechać. Pewnie za najbliższym zakrętem czeka na mnie autobus. Mijam pierwszy zakręt i nic, przy drodze tylko jeepy stoją, idę coraz szybciej, ciśnienie mi się coraz bardziej podnosi, drugi zakręt i dalej nic... Dopiero po trzecim zakręcie na końcu prostej zobaczyłem jakiś autobus, jakąż poczułem ulgę, gdy okazało się, że to mój autobus...
A dziś walczę z uzyskaniem pozwoleń na samodzielną jazdę rowerem po Sikkimie. Na razie przegrywam z hinduską biurokracją ale nie poddaję się, może jutro pójdzie lepiej. Jedno jest już pewne do Lhasy nie pojadę Droga do Chin (Tybetu jest zamknięta) podobnie jak i sama granica.
Jak jest w Sikkimie? Inaczej niż w tych miejscach w Indiach, w których byłem wcześniej. Bardziej czysto, więcej zieleni, budynki bardziej zbliżone do naszych, ludzie to taka mieszanka Hindusów, Chińczyków i Tybetańczyków. Dużo młodzieży w mundurkach na ulicach. Mniej naciągaczy i w ogóle brak riksz rowerowych. Ale wszędzie jest albo pod górkę albo z górki i to bardzo mocno. Wreszcie mam błękitne niebo i na nim ładne obłoki a w oddali widać 3-cią górę świata. Mieszkam na wysokości ponad 1600 m npm. Jest tu znacznie chłodniej. W pokoju mam tylko 15 stopni. W dzień jest coś około 20 stopni, w nocy poniżej 10. A Gangtok leży na zboczu góry.
Gantok c.d. biurokracji
Jestem cały czas w Gangtoku i już drugi dzień próbuje załatwić sobie pozwolenie na samodzielne poruszanie się rowerem po Sikkimie. Ta biurokracja zaczyna mnie już osłabiać.
Dziś rano pojechałem do Home Department'u i tam rozmawiałem z nawet miłą panią odnośnie mojego pozwolenia na samodzielne poruszanie się po Sikkimie. Powiedziałem pani co chciałbym dostać ale niewiele z tego mogę otrzymać. Generalnie w wysokie góry nie mam szans na wjazd na rowerze. Po rozmowie z panią zaczęło się kserowanie dokumentów, a więc mojego pozwolenia, paszportu i wszystkich wiz (a więc dwóch indyjskich (tej sprzed 2 lat też), chińskiej, starej nepalskiej (nie wiem zupełnie po co). Pani powiedziała, że na jutro powinno być pozwolenie gotowe. Powiedziałem, że mam mało czasu, bo chce jeszcze do Nepalu pojechać i czy nie dałoby rady to pozwolenie jeszcze dziś mieć? Dałem pani folderek o wystawie o Nepalu i pani spytała się czy jak wrócę to zrobię wystawę o Sikkimie. Powiedziałem że tak, jeśli tylko dostanę to pozwolenie i zrobię dużo dobrych zdjęć. Pani powiedziała, abym przyjechał o 16-ej - pozwolenie powinno być gotowe.
Obok tego ministerstwa jest fajny klasztor buddyjski, który sobie trochę zwiedziłem i porobiłem trochę zdjęć. Dopiero jak wszedłem do środka klasztoru to dowiedziałem się, że nie wolno tu robić zdjęć. Dziwne ale co zrobiłem to moje. Postanowiłem wrócić tu jeszcze przed 16-stą i trochę pofotografować oraz nagrać coś na kamerę. Gdy tylko po raz drugi się tu pojawiłem od razu podszedł do mnie jakiś żołnierz i powiedział, że nie wolno mi robić zdjęć i przez pół godziny łaził za mną.
Przed 16-stą udałem się po odbiór pozwolenia. Niestety pani z którą rozmawiałem nie było. Było za to sześć innych pań, które powiedziały, żebym poczekał, po czym zajęły się swoją robotą a więc: jedna zaczęła sobie układać fryzurę, druga malować paznokcie, trzecia malować usta, dwie żarliwie rozmawiały miedzy sobą a ostatnia z kimś przez komórkę. Nie ma co praca wre na całego. Nic dziwnego, że tego pozwolenia nie dostałem. Mam stawić się jutro około 10-ej.
Skoro na rowerze będzie ciężko gdzieś wysoko wjechać, to pomyślałem sobie, że może spróbuję z jakimś biurem udać się na jednodniową wycieczkę do świętego jeziora. I znowu schody - trzeba kolejne pozwolenia i jednej osobie raczej nie dadzą. Może uda się kogoś dokooptować do mnie i wtedy... Tak więc jutro czeka mnie kolejny dzień walki z urzędnikami.
Ps. Ale fajnie wypasiony szczur przebiegł obok mnie...
4 koperty ...
Dziś rano zerwałem się z łóżka z nadzieją, że wreszcie będę miał pozwolenia i wyjadę z Gangtoku. O 10-ej udałem się do Home Department. Oczywiście kobiety, która miała pilotować moją sprawę nie było. Kazali mi usiąść i poczekać chwile. Po pół godzinie przyszedł jakiś gościu i powiedział abym szedł za nim. Poszliśmy do jakiegoś obskurnego pokoju. Zaczął mnie wypytywać co gdzie, po co itp.. Kazał jakiemuś gościowi znowu skserować moje dokumenty, bo ponoć te wczorajsze się zawieruszyły. Doszedł też do wniosku, że będę musiał napisać podanie. Dał mi jakąś kartkę z odzysku (nawet czysta nie była) i kazał pisać podanie. Niewiele co napisałem i okazało się, że ktoś znalazł moje papiery i nie muszę już pisać podania. Przez kolejne pół godziny przychodzili różni gościowie i coś tam z tym moim gościem gadali (wysyłam zdjęcie gościa - za nim jest mój folderek i moje zdjęcia, jak wystrój pokoju?). W końcu doszli do wniosku, że mogą dać mi te pozwolenie. Tylko teraz pojawił się problem jak je zredagować, bo na rower to oni nie pamiętają kiedy jakieś pozwolenie dawali. Zebrało się więc pięciu gości i coś tam radzili aż wreszcie uradzili i po kolejnych 30 minutach był wydrukowany jakiś dokument. Po kolejnych 15 minutach przyszedł jakiś inny gościu i zabrał moja teczkę i wróciliśmy do pokoju, w którym dzień wcześniej te 6 kobitek tak mocno pracowało. Teraz jedna z nich zaczęła na tych papierach dopisywać jakieś numerki i wkładać je do kopert. Co ciekawe stemple stawiała na kopertach. Po 3 godzinach stałem się szczęśliwym posiadaczem 4 kopert i jednego pisma.
Z tego szczęścia udałem się klasztoru Enchey Gompa. Znowu się podkurzyłem, że w środku zakazali mi robić zdjęć. Dobrze, że tym razem za mną policjant chociaż nie chodził. Po tych wszystkich wrażeniach poczułem się głodny i poszedłem na obiadek do restauracji w hotelu Tybet (niezła i żarcie też niczego sobie). Tu zacząłem czytać co mi dali i zacząłem rozumieć o co chodzi. To nie są pozwolenia tylko jakieś pismo a po pozwolenia to muszę udać się w te 4 miejsca, których adresy są na kopercie. Od razu poszedłem do znajomego mi posterunku policji. Choć jeszcze było ze 20 min do jego zamknięcia (16-ej) to już był zamknięty Ale powiedzieli mi po obejrzeniu pozostałych kopert, że mogę coś jeszcze dziś załatwić w wojsku (co to i do wojska też mam jechać zdziwiłem się!!!). Byli na tyle życzliwi, że zatrzymali jakąś taksówkę i mimo, że taksówkarz nie chciał mnie tam zawieść, to jednak jak jeden z policjantów wsiadł ze mną do niej to nie miał już za bardzo wyjścia. Policjant po drodze wysiadł a my pojechaliśmy na teren jakiejś jednostki wojskowej. Po kilku kontrolach: co, po co, do kogo, skąd jestem.... wreszcie zatrzymaliśmy się i taksówkarz wskazał mi bramę gdzie się mam udać. Tu po sprawdzeniu, kto, po co do kogo, skąd dowiedziałem się, że jest już zamknięte(powinni jeszcze pracować przez pół godziny) i żebym przyjechał rano.
Jak się okazało po tej jednostce w ogóle nie jeżdżą taksówki cywilne ii dwa kilometry musiałem iść piechotą zanim zatrzymałem jakąś taksówkę i wróciłem do hotelu. Po drodze odwiedziłem biuro podroży z którym miałem jechać nad święte jezioro. Myślę sobie tutaj nie powinno być problemów, kolejna porażka. W biurze powiedzieli, że mimo, że miałem opłacić jeepa, przewodnika to jednej osobie nie chcą dać pozwolenia a drugiego chętnego turysty nie udało im się znaleźć. Może jutro...
Jednym słowem ręce opadają. Jak jutro nie załatwię sobie tych pozwoleń to wyjeżdżam z Sikkimu. Nie przyjechałem tu aby zwiedzać ministerstwa, komisariaty i jednostki wojskowe a w przerwach między nimi może trafi się jakiś klasztor w którym i tak nie wolno robić zdjęć. W Nepalu też są góry i nie robią takich problemów. Jak źle pójdzie to zanim załatwię wszystkie papiery to będę musiał przedłużać te pierwsze pozwolenia.
Rumtek
A dzisiaj to dopiero się działo. Wschody słońca, wyprawa na jezioro i w wejście na 4100 m npm i 500 fotek. Niektóre naprawdę niezłe wyszły. Dziś z samego rana udałem się do siedziby armii sikkimskiej w sprawie tego pozwolenia. No, byłem w szoku co za przyjęcie - jakiś oficer podał mi rękę, chciał poczęstować papierosem, ale pozwolenia nie dał, tzn. dał mi kolejną kopertę, którą powinienem dostarczyć do Home Department. W niej znajdowały się zastrzeżenia jakieś co do mojej wyprawy. Ale aby się dostać do gościa to swoje też musiałem przejść. Jak zobaczyli mnie wartownicy to byli w szoku. Ja w jednostce wojskowej poobwieszany aparatami - szok. Szpieg na 200%. I jeszcze ten GPS w kieszeni. Pewnie pomyśleli sobie, że za te moje męki biurokratyczne pewnie chce namierzyć współrzędne ich biura i jakąś rakietę z mego roweru w ich kierunku wystrzelić. Po skonfiskowaniu całej elektroniki pod eskortą uzbrojonego żołnierza zostałem zaprowadzony do jakiegoś oficera.
Po powrocie z jednostki wojskowej stwierdziłem że daje sobie spokój z tymi pozwoleniami. Nie ma sensu tracić czasu i pieniędzy Jak pomyślałem tak zrobiłem Na początek odwiedziłem kolejne biuro podróży, które stwierdziło, że nawet dla mnie samego są w stanie zorganizować wycieczkę nad to święte jezioro Tsongmo Lake. I to taniej niż w poprzednich biurach (1500 rupii a w innych biurach 2000). A jak się jeszcze ktoś załapie to będzie taniej.
Rezygnując z wizyt w urzędach miałem wolne całe popołudnie. Postanowiłem udać się do odległego o jakieś 25 km Rumteku z największym klasztorem buddyjskim w Sikkiemie. Połowa drogi była niczego sobie - cały czas z górki, ale druga część cały czas pod górkę - prawie 1000m różnica poziomów do pokonania. Spociłem się jak nigdy dotąd.
Nie pisałem Wam ale dopadło mnie tu jakieś dziwne przeziębienie. Mam lekki katar, mocno się pocę z drugiej strony mam tylko 36 stopni zamiast 36,6. Do klasztoru dotarłem przed 16-stą a więc dość późno .Szybko go zwiedziłem i postanowiłem, że jutro jeszcze tu wrócę ale rankiem, kiedy będzie lepsze światło do robienia zdjęć, a jest co fotografować.
Podoba mi się postawa mnichów buddyjskich, są mili, uprzejmi, zabawni, skorzy do żartów niczym mój znajomy ks. Roman Sekalski.
Zaczęła się ściemniać więc czas na powrót. Pomyślałem może złapię jakiś bus albo jeepa ale niestety powiedziano mi że nic z tego. Muszę wracać albo rowerem albo przenocować i czekać do jutra. Ale jutro mam jechać nad to święte jezioro, więc nie pozostało mi nic innego jak wsiąść na rower i rozpocząć szalony zjazd w dół doliny. Gangtok leży po drugiej stronie doliny względem Rumteka. Zjazd poszedł łatwo, tylko ręce mnie bolały od ciągłego hamowania. Gorzej było z podjazdem. Jednak po pokonaniu jakieś 200 metrów wysokości zatrzymał się jakiś bus i kierowca powiedział, że może mnie podwieźć do Gangtoku. Czemu nie, strasznie nie lubię po nocy jeździć po Indiach. Był problem z załadowaniem roweru ale po wypięciu jednego kola udało się. W busie było czterech młodych bardzo wesołych chłopaków. Nie ujechaliśmy daleko jak się zatrzymali. Kupili 5 piw i zaczęła się impreza w samochodzie. Nasz kierowca kierował jedną ręką a w drugiej trzymał piwo i co najciekawsze zawrócił i pojechał w przeciwną stronę niż Gangtok. Powiedział, że mają jeszcze coś do załatwićenia. No nieźle, po kilkunastu minutach zjechaliśmy z głównej drogi i wjechaliśmy w jakąś boczną aby zatrzymać się nad rzeka na odludziu. Jest nieźle, pomyślałem sobie ich czterech a ja sam. Ale jak popatrzyłem na nich to poczułem się pewniej. Co to jest czterech zamorzonych Hindusów i to jeszcze pijanych podłóg mnie. W razie jakiejś konfrontacji nie mają szans. I jeszcze mam kask na głowie... Jednak wkrótce podeszło jeszcze dwóch - poczułem się mniej pewnie. Jednak po pół godzinie delektowania się piwem i hinduską muzyką na odludziu wyruszyliśmy w stronę Gangtoku. Chłopaki wypytywali mnie o różne rzeczy, o Polskę, rower o to czy mam żonę. Jak dowiedzieli się, że jeszcze nie to nasz driver stwierdził, że ma siostrę na wydaniu i mnie z nią zapozna.
Tak więc skręciliśmy do jakiegoś przydrożnego baru. Znowu zażyczyli sobie po piwku i coś na przekąskę z tą różnicą że tym razem ja płaciłem. Zapoznałem się z siostrą drivera (przesyłam jej zdjęcie - ciekaw jestem waszych opinii) i zasiedliśmy do stołu. Nasz driver był niezły - nie mógł trafić polewając piwo do szklanki. Dobrze, że w końcu swoje piwo wylał bo nie wiem jakbyśmy dojechali do hotelu. W końcu wyruszyliśmy dalej. Driver jechał jak szalony. Modliłem się abyśmy szczęśliwie dotarli do hotelu. Jeszcze nigdy nie jechałem z tak pijanym kierowcą.
Jednak udało się i szczęśliwie dotarliśmy do celu. Po tej jeździe rowerowej, wypoceniu się, i tych piwach myślę, że przeszło mi przeziębienie. A jutro zapowiada się bardzo ciekawy fotograficznie dzień o 5-tej rano jadę fotografować wschód słońca nad Himalajami a później to święte jezioro.
Na rowerze przejechałem już około 400 km (mało miało być więcej).
Wycieczka nad Tsongmo Lake
Zacząłem nadrabiać stracony przez biurokracje czas. Dziś pobudkę miałem o 4:30, a pół godziny później wyjazd na obserwowanie i fotografowanie wschodów słońca na Himalajami. Później 30 minut na wytchnienie i wycieczka do Tsongmo Lake. I na sam początek miła niespodzianka - mam towarzyszkę w wyprawie - Holenderkę oraz płacę tylko połowę omówionej kwoty (20$). Po dwóch godzinach szalonej jazdy dotarliśmy nad święte jezioro. Po drodze oczywiście kontrolowano nasze pozwolenia i paszporty tylko raz, choć wojska i policji było wszędzie pełno. Myślę, że na rowerze nie byłoby szans tam dojechać.
Jestem w Gangtoku już 5 dni i nie widziałem jeszcze żadnego roweru poza moim. Niema się czemu dziwić skoro od najniższego punktu w mieście do najwyższego trzeba się wspinać na wysokość ponad 1000 metrów, a poziomych ulic jest tu jak na lekarstwo. Myślę, że nie byłoby szans na przedostanie się niepostrzeżenie. Cały Sikkim roi się od wojska i policji. Nawet nie można kupić dobrej mapy - na tej najlepszej jaką można kupić są zaznaczone drogi jako kreski i miasta i wioski - nie ma nawet najwyższej góryw Indiach - Kanczendzongi (to jakby na mapie Częstochowy nie zaznaczyć Jasnej Góry).
Nad jeziorkiem fajnie było, weszliśmy sobie na 4100 metrów (jakiś niewielki szczycik skąd były ładne widoki). W drodze powrotnej pojeździłem sobie na jaku - łatwiej niż na koniu, mniej rzuca i jest niżej . Może ktoś wie czy u nas w Polsce można przewieść się na jakach?.
Z górki i pod górkę przez 70 km
Ale miałem ciężkie ostatnie dwa dni. Ale od początku. Niedzielę rozpocząłem jak na chrześcijanina przystało mszą św. Może to wydawać się dziwne ale tu w Sikkimie jest stosunkowo dużo chrześcijan (jak rozmawiałem z miejscowym księdzem to łącznie w całym Sikkimie może być ok 10000) i od czasu do czasu można spotkać kościół i nie są to tak zaniedbane i biedne kościoły jak ten z Waranasi. Po mszy pojechałem sobie rowerkiem do Manganu. Miałem zamiar do Singiku - tam maksymalnie mogłem dojechać na posiadanych pozwoleniach, ale nie chciało już mi się pod górę jechać, a po drugie było już późno. Przenocowałem w hotelu ,który prowadziła sympatyczna rodzinka i rano wyruszyłem w drogę powrotne.
Początek był łatwy, dobrych kilka kilometrów z górki a później kilkanaście pod górkę, później znowu z górki i pod górkę ...
Widoki miałem niczego sobie. Zawarłem wiele znajomości z dzieciakami idącymi albo wracającymi ze szkoły. Fajnie było sobie tak jechać z górki i słyszeć: Hello, Bay, Bay i widzieć dzieciaki machające rękami, czy książkami Po drodze sporo fotografowałem, odwiedziłem klasztor w Phodongu (niesamowity podjazd był do niego, ledwie co podprowadziłem rower).
Co by nie pisać, to dzisiejszy dzień dał mi się mocno we znaki. Myślałem, że jak wyjadę po 8 - mej, to do 17- tej spokojnie dojadę, ale okazało się, że pokonanie około 70 km zajęło mi trochę więcej czasu. Do hotelu dotarłem o 19-ej. A więc 2 godziny jechałem po ciemku. Dobrze, że miałem światła.
Co do drogi to miejscami była fatalna. W najgorszym odcinku nie miałem już czasu robić zdjęć ale tak złą drogą jeszcze nie jechałem. Jakby jeszcze kilka kilometrów było pod górę to chyba nie dałbym rady. No muszę przyznać, że jestem totalnie wykończony a przejechałem około 70 km. Tak więc na tym odcinku miałem około 1800 metrów podjazdów. A na te 70 km nawet kilometr nie było po równym. Mam już dość tych górek ale jeszcze kilka dni tu pobędę i będę kierował się powoli w stronę Nepalu, a więc w kierunku nizin.
Rumtek
Dziś znowu udałem się do Rumteku. Zobaczyłem to czego wcześniej nie zdążyłem zobaczyć. Szkoda, że mnisi skupieni byli głównie w świątyni na modlitwie - i tu zdjęć nie można było robić. W drodze zrobiłem trochę fotek. Szczególnie wpadł mi w oko ten klasztor na odludziu.
A jutro wyjeżdżam z Gantoku i powoli będę kierował się do granicy z Nepalem, gdzie chcę dojechać w piątek po południu, aby złapać nocny autobus do Kathmandu. Tak więc pewnie teraz odezwę się dopiero w sobotę (jak dobrze pójdzie), bo raczej w tych wioskach przez które będę przejeżdżał to dostępu do internetu nie będę miał.
W związku z tym, że kilka osób interesują się moją wagą postanowiłem ogłosić konkurs, a mianowicie:
Kto zgadnie ile schudłem lub przytyłem podczas trwania wyprawy ten otrzyma jakąś pamiątkę z wyprawy.
Zmianę wagi proszę podawać z dokładnością do 0,1 kg i jeszcze proszę podawać ile mogę ważyć po powrocie (przed wyprawą ważyłem miedzy 110 a 120 kg - to dla ułatwienia podaję) - to będzie brane pod uwagę w przypadku podania tej samej zmiany wagi. Na odpowiedzi czekam do 8 grudnia 2007 - dzień później będę już w domu i wtedy konkurs się rozstrzygnie. Ciekaw jestem kto ma dobre oko.
Kathmandu
Dziś około południa dotarłem wreszcie do Kathmandu. Co się działo w ciągu ostatnich dni to opiszę w następnych mailach. A teraz kilka słów o sprawach aktualnych. A więc po pierwsze załatwiam wysłanie roweru i sporej części bagażu do Polski. Po drugie robię zakupy i odwiedzam znajomych. Czuje się tu prawie jak w domu. Wiele osób mnie poznaje i pyta a gdzie mam rower?
Jest i smutna informacja - ten fajny gościu - Baba - św Mikołaj jak go nazwałem, najbarwniejsza postać w Kathmandu jakiś czas temu zmarł. I z moich znajomych to nie spotkałem się jeszcze z gościem który mi wyszył koszulkę (nie ma tego sklepu) i z Shina - ta niedoszła modelka - też w tym miejscu budują coś. Generalnie Kathmandu mocno rozkopane. Aha i jeszcze jedna sprawa - słabo mi idzie szukanie żony, więc stwierdziłem może by tak pójść do klasztoru - już nawet kupiłem sobie strój. I jak pasuje mi?
A te samochody weselne to pod kątem ślubu mojej siostry wysyłam i oczywiście rozglądam się cały czas za strojem dla siebie.
Kathmandu
O jeździe rowerem po Sikkimie napiszę chyba jutro, po wysłaniu roweru będę trochę więcej miał czasu. Teraz tylko robię zakupy i załatwiam wysłanie roweru do Polski a także powrót do Delhi.
Muszę przyznać, że z folderkiem o wystawie o Nepalu to był niezły pomysł. W hotelu wszyscy mi nadskakują, szef ciągle do mnie przychodzi i jutro ma mieć sesję zdjęciową coby w następnym folderku się załapać.
W biurze które będzie wysyłało mi rower do Polski jak im pokazałem w internecie zdjęcie z nimi to też maja dać mi duży upust, tak że ma być sporo taniej niż 2 lata temu. Jak będzie to się okaże.
Choć czuje się tu prawie jak w domu to ciągle odkrywam nowe miejsca i poznaje nowych, ciekawych ludzi. Ciekaw jestem jak Wam się podobają moi nowi kumple - fajni z nich goście, choć niektórzy trochę zamorzeni są.
Załapałem się też na weselicho nepalskie. przesyłam fotki z tej imprezy (szczególnie pod katem mojej siostry coby wiedziała jakie fryzury się teraz nosi, no i stroje też).
A co do żarcia to tęskni mi się trochę już za schabowym z bigosem i nie tylko... . W sumie na jedzonko nie mogę narzekać, ale nie ma to jak swojskie potrawy.
Wysyłka roweru
Dziś był ciężki dzień. Rano segregacja bagażu i wybór tego co mam wysłać do Polski razem z rowerem. Po ostatnich przebojach na lotnisku w Delhi, kiedy to dzięki "dziadkowi Rosjaninowi" i wychwaleniu rosyjskich pilotów udało mi się nie zapłacić za nadbagaż, stwierdziłem, że drugi raz taki numer pewnie nie przejdzie i wysłałem wszystko to co mi już nie będzie potrzebne. Uzbierało się tego trochę.
W biurze które wysyłało mi bagaż przygotowali mi pudło (drewnianą skrzynię). Jak się okazało to z wymiarami trochę przesądzili. Według tych wymiarów mogłem do skrzyni włożyć prawie 100 kg (a chciałem skrzynie na 70 kg - wysokość * szerokość * grubość w cm / 6000). Chciał nie chciał gościu musiał przyciąć trochę pudło. Po zmniejszeniu i zmierzeniu okazało się że mogę załadować prawie 80 kg i tyle też upakowałem .Przy okazji dokupiłem jeszcze kilka rzeczy aby dopełnić skrzynie. Czyli miało być taniej niż 2 lata temu a wyszło tak samo z tą różnicą, że więcej rzeczy wysłałem. Pełen koszt wysłania 80 kg do Polski to około 1000 zł.
Tym razem wysłanie roweru nie odbyło się tak szybko, bo oprócz mojej skrzyni biuro wysyłało kilka innych paczek. Generalnie przed zachodem słońca wróciłem do hotelu.
Jutro od rana biorę się za nadrabianie zaległości fotograficznych a po południu wyjazd do Delhi, gdzie powinienem się znaleźć w czwartek w nocy albo w piątek rano (w zależności od korków na drogach). A w Kathmandu w godzinach szczytu to nie da się samochodem poruszać. Nawet jazda rowerem jest trudna.
Tak więc o tym jak było w Sikkimie napiszę pewnie dopiero z Delhi.
Skoro wysłałem rower to warto by napisać ile przejechałem km - a więc znowu tak jak i dwa lata temu około 1000 - czyli nie jest to oszałamiająca cyfra ale w Sikkimie każdy przejechany kilometr okupiony był mnóstwem wylanego potu. I jeszcze jedna kwestia: nie miałem najmniejszego problemu z rowerem, nawet gumy nie złapałem.
O Sikkimie
Dziś rano dotarłem do Delhi. Czas najwyższy aby napisać jak było w Sikkimie.
Otóż w środę rano miałem rowerkiem wyjechać z Gangtoku ale pogoda pokrzyżowała mi trochę plany. Rano zrobiło się bardzo zimno, zaczął padać deszcz i postanowiłem że wyjadę jeepem do Yuksomu.
Moi znajomi z biura podroży z którymi udałem się nad to święte jezioro załatwili mi bilet a ja miałem trochę czasu na porobienie portretów tubylcom. Mogłem też zobaczyć jak działa sikkimskie pogotowie ratunkowe- z łódzkim nie ma co się równać!!!
Po południu podjechałem na przystanek jeepowy i zapakowałem rower, bagaże na jeepa. Tym razem miałem dużo farta bo obok mnie siedziało 3 małych dzieciaków, tak więc miałem sporo miejsca. A skoro mowa o miejscu to jeżdżąc autobusami miejskimi w Gangtoku zaobserwowałem takie zjawisko, że miejscowa ludność lubi ścisk. Nawet gdy w autobusie siedzi tylko jedna osoba to wsiadający przysiądzie się do niego a nie wybiera puste miejsce. Szczególnie miejscowa ludność lubiła siedzieć obok mnie a mnie to wkurzało i później profilaktycznie tak siadałem i kładłem plecak foto aby nikt się nie dosiadł.
A więc wyruszaliśmy do Youksomu. Do pokonania mieliśmy jakieś 130 km. Niby nie dużo ale jak się okazało po jakich drogach i jakich podjazdach jedziemy to naprawdę ucieszyłem się, że nie pokonuje tej trasy rowerem. Po drodze były oczywiście krótki przystanek na coś do przekąszenia. Wybrałem dla siebie pierogi z herbatą. Pierogi (momo) były nawet niezłe a herbata okazała się typową tybetańską herbatą ,a więc z solą i zjełczałym masłem z jaków Jako herbata niezbyt mi przypadła do gustu ale jako dodatek (taki sosik do momo) była niczego sobie. i co najciekawsze to herbatę dostałem w takim naczyniu w jakim u nas się wódkę pije (no setki nawet nie było).
Po sześciu godzinach jazdy dotarliśmy do Yoksomu. Kierowca zatrzymał się pod samym hotelem, więc nie było problemu z pakowaniem po ciemku sakw na rower i szukanie hotelu. Po rozpakowaniu się w pokoju stwierdziłem, że w jeepie zostawiłem 2 butelki whisky (takie 180 ml i noże kukri). Nie były drogie ale trochę szkoda mi ich było. Jakież było moje zdziwienie, gdy za jakiś czas dzieciak przyniósł mi te butelki. Nazajutrz jeszcze bardziej się zdziwiłem, gdy Pani z jeepa przyniosła mi zatyczkę od USB od MP3-jki. No proszę co za uczciwość!
Zresztą ta pani był dla mnie bardzo życzliwa - wcześniej jak zatrzymaliśmy się na jedzonko dała mi kilka swoich momo - pewnie licho wyglądałem i stwierdziła że trzeba trochę mnie podkarmić (to wskazówka konkursowa).
W czwartek rano wyruszyłem z Yoksomu na południe. Gościu z hotelu powiedziałł, że do Darjeling w jeden dzień spokojnie na rowerze dojadę. Słyszeli to jacyś Francuzi i powiedzieli, że spokojnie to nawet jeepem tam nie dojadę i jak się okazało mieli racje.
Na dobry początek czekało mnie 17 km zjazdu (700 metrów wysokości w dół). W Alpach zjazd ten ten zająłby mi może z pół godziny a zgadnijcie ile czasu w Sikkimie? Łącznie z przerwami na fotografowanie 5 godzin a na tym odcinku uzyskałem zawrotną średnią prędkość - 6,6 km/h. Coby nie pisać droga była fatalna. Przez większą jej część były wysypane świeże, jeszcze nieubite kamienie wielkości pięści. O jeździe z sakwami nie było nawet mowy. Trudności sprawiało nawet sprowadzenie roweru. Całe szczęście, że widoki były niczego sobie, choć było zimno i pochmurno. Szczególnie spodobał mi się wodospad Kangchenjugi - robi wrażenie I jakie miałem przy nim powodzenie!!! No normalnie wszystkie dziewczyny chciały mieć ze mną zdjęcie - od najmniejszych do tych dorosłych.
A więc gdy skończył się 17 km zjazd podczas którego którego miałem jakieś 20 metrów asfaltu rozpoczął się podjazd i tu ku mojemu zdziwieniu niespodzianka pojawił się asfalt. Co prawda niekiedy ginął ale generalnie droga była do jazdy na rowerze i co najdziwniejsze było to odbicie do kolejnego świętego jeziora Kechepari Lake. Przed tym świętym jeziorem złapała mnie nocka i terzba było poszukać miejsca na rozbicie namiotu. Dobrze, że co jakiś czas przy drodze była jakaś platforma biwakowa (dom w budowie) bo inaczej nie dało by się znaleźć na tyle płaskiego miejsca aby rozbić namiot.
Rankiem przy zwijaniu obozowiska podeszły do mnie trzy dziewczyny i ku mojemu zdziwieniu zaczęły pomagać mi pakować się. Początkowo zaczęło mnie to bawić ale później jak zobaczyłem jak zasupłane mam sznurki od sakw to się wkurzyłem. Nie dość, że w ten sposób pakowania musiałbym część rzeczy zostawić to jeszcze musiałem odsupływać sznurki. W ogóle nie mogłem się ich pozbyć. Chciały koniecznie mi pomagać i wszystko im się bardzo podobało, a więc plecak, foto, kapelusz - ten kapelusz kupiłem z myślą o jeździe na jakach. Co prawda nie wiem czy w Polsce ktoś ma hodowle jaków ale kapelusz już mam. W razie czego jeden z mych kumpli zaoferował się, że udostępni mi zwierzę prawie jak jak czyli krowy swego brata.
W końcu pozbyłem się natrętnych bab i udałem się nad to święte jezioro. Znów kilkaset metrów wysokości do pokonania. Nad samym jeziorkiem znowu niespodzianka - kolejne laski chcą mieć zdjęcie z moim rowerem i to jakie laski, jedna nawet z nich to prawie laska idealna: wiek odpowiedni, strój tybetański, w ręku ichniejszy różaniec a na nogach adidasy a na plecach puchówka - do ideału brakowało tylko napisu North Face. Jednym słowem tradycja i nowoczesność!!!
Same jezioro nie robi dużego wrażenia w przeciwieństwie to niezliczonej ilości flag modlitewnych umieszczonych wokół niego.
I znowu zjazd na jakieś 100m metrów a później wspinaczka na 2000 metrów do Pellingu. Po drodze widoczki niczego sobie: kilka wodospadzików, poletka tarasowe... szkoda, że pochmurno było i nie było widać gór a stąd widać je wspaniale.
W Pellingu nocowałem w hotelu. Tym razem wybrałem większy pokój bo stwierdziłem że rower też człowiek i wyspać się porządnie musi. W końcu to nieźle się naharował przez ostatnie 2 dni.
I jeszcze kwestia jedzonka. Otóż w tych okolicach raczej nie można przytyć. W wielu restauracjach przydrożnych serwują dania typu: zupki chińskie z jakimś tam zielskiem albo coś jeszcze gorszego. Zresztą trudno znaleźć danie kosztujące ponad 1 zł (nie dotyczy to Pellingu gdzie hoteli jest ponad 50 i ciężko w nich o wolny pokój).
W tych terenach trudno też zrobić zakupy. Większość sklepów to tzw. kurniki - czyli wiejskie supermarkety, które charakteryzują się tym, że jest w nich wszystko oprócz tego czego potrzebujemy. Sukcesem jest jak można w nich kupić wodę!
Podsumowując jazdę po Sikkimie:
Bardzo ciężki teren, bardzo słabe drogi, brak odpowiednich map (dobrą mapę kupiłem dopiero w Nepalu), brak infrastruktury turystycznej, ale miejsce bardzo ciekawe i warte odwiedzenia. I jeszcze jedna kwestia roweru. Mój rower za bardzo się nie nadawał na takie drogi: góral 26 cali z terenowymi oponami byłby znacznie lepszy. I kolejna kwestia że przez prawie 2 tygodnie nie zobaczyłem innego roweru czy rowerzysty: ludzie robili sobie ze mną zdjęcia i byli zdziwieni, że tutaj się znalazłem.
XV wyprawa rowerowa zakończona
Wczoraj w godzinach nocnych dotarłem szczęśliwie do domu. Podróż była dość długa i męcząca ale bezproblemowa (po raz pierwszy!!!!). Oj ciężko się dziś wstawało do pracy...
Jeszcze tylko wyjazd po odbiór skrzyni z rowerem i XV wyprawa rowerowa przejdzie do historii.